środa, 23 stycznia 2019

Papeteria Prolog cz. 1


Słońce właśnie wstawało nad miastem. Przykuta do ściany dziewczyna mogła zobaczyć tylko tyle przez kraty w półkolistym oknie umiejscowionym tuż przy samym suficie celi. Wpadały przez nie blade promienie światła, słabo oświetlające wymurowane kamieniem pomieszczenie. Była to prawdopodobnie piwnica. Jej nieprzytomne oczy, nieprzyzwyczajone do jasności, bardzo łzawiły, gdy tylko podnosiła wzrok z nad podłogi w stronę ulicy znajdującej się na zewnątrz. Dochodziły ją stamtąd odgłosy poranka. Słyszała krzyki i przelotne rozmowy ludzi, raz za czas do jej uszu docierały odgłosy końskich kopyt i hałasy pochodzące od innych zwierząt. Wszystko to zlewało się w ogromną plątaninę dźwięków. Echa głosów zostawały w jej głowie jeszcze na długo i odbijały się od wewnętrznej strony czaszki powodując ogromny ból i jeszcze większe zawroty głowy. Nie wiedziała ile czasu już tak siedzi. Wpatrywała się tępo w nicość, jedynie raz spróbowała odwrócić głowę, lecz kosztowało ją to więcej wysiłku niż się spodziewała. Powieki miała ciężkie, a ciało jakby bezwładne. Czuła na sobie palące ślady po odbiciach i liczne siniaki. Czoło rozpalała lekka gorączka, kolana były całkiem zdarte, zupełnie tak jakby ktoś ciągnął ją za sobą po drodze. Zimny pot spływał po całym jej ciele, a podziemna, chłodna atmosfera sprawiała, że cała aż drżała.
 Chciała się zwinąć, okryć rękami by choć spróbować rozgrzać ciało, ale od razu natrafiła na opór solidnych, żelaznych łańcuchów skutecznie ograniczających jej ruchy. W pierwszej chwili po przebudzeniu nie wiedziała co się z nią dzieje, myślała, że zaraz zdoła zerwać ciężkie okowy, jakby były tylko cienką nitką związaną, nie wiedzieć czemu, u jej nadgarstków. Chwilę później przyszedł do niej nielogiczny smutek. Tęsknota bez więzi. Zapomniała o tym uczuciu od razu, gdy tylko obraz przed jej oczami przestał wirować. Kiedy oprzytomniała czuła tylko chłód i wilgoć
Spojrzała w dół. Poruszyła stopami i poczuła podłogę, utwardzona mieszankę żwiru i kamieni. Były brudne i skrwawione. Nie miała butów ani nawet bandaży związanych wokół nich. W okolicy kostek zauważyła otarcia po linie. Przełknęła ślinę po czym spróbowała trochę zwilżyć zeschnięte na wiór usta.
 Ugięła kolana. Teraz cała dotykała ściany, do której były przyczepione łańcuchy i mogła się na niej z łatwością wesprzeć. Przycisnęła plecy bliżej do muru. Gdy napięta mięśnie znów poczuła zawroty głowy i lekkie mroczki przed oczami. Opadła na chwile wyczerpana swoimi obrażeniami i przenikliwy zimnem panującym w piwnicy. Wzniosła głowę ku górze. Ujrzała tam tylko ciemny sufit, wyraźnie stary i popękany. Nie były to deski, sugerujące, iż nad nią może znajdować się izba. Wykluczała także możliwość bycia w jedno poziomowym budynku, gdyż słyszała wiele głosów i harmider co sugerowało, że znajduje się w pobliżu centralnej części miasta, natomiast okno równało się od razu z poziomem gruntu, tak jak kratka ściekowa. Na gęsto zabudowanych ziemiach nigdy nie dochodziło do marnowania przestrzeni. Budynek musiał być co najmniej dwupiętrowy by wpasować się w ten krajobraz. Uznała więc, że sklepienie zostało wzmocnione specjalnie ze względu na charakter osób „odwiedzających” podziemia. Teraz nie miała już wątpliwości, że znalazła się w więzieniu. Szepnęła się gwałtownie. Ignorując ból, zmusiła się do utrzymania całego ciężaru ciała na nogach.
 Kiedy stanęła o własnych siłach w jej nadgarstki przestały wbijać się zimne, żelazne okowy. Mimo chwilowej ulgi wcale nie czuła się dobrze. Jej łydki nie przestawały dygotać niezależnie od tego, jak bardzo starała się uspokoić. Była roztrzęsiona. Stała bardzo chwiejnie, w lekkim rozkroku z ciągle ugiętymi nogami, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Miała wrażenie, że jej stopy ciągle się od siebie oddalają, zupełnie, jak gdyby była właśnie na perfekcyjnie równej, szklanej tafli zamarzniętego jeziora. Przeszły ją dreszcze. W pewnym momencie poczuła, taki uciska w żołądku, że myślała, iż zaraz zwymiotuje.
 Przywierając do ściany, osunęła się trochę niżej. Trzęsła się jeszcze bardziej niż za pierwszym razem, gdy próbowała wstać, najgorsze było to, że straciła czucie w palcach i praktycznie cała przednia część jej stóp była, jak uśpiona. Nie mogła jednak znowu paść na ziemię bo wiedziała, że może jej się już nie udać podnieść. Opanowała się i niepewnie odrywając stopę od podłoża, położyła pierwszy krok naprzód. Oparła się łokciem o mur po czym odepchnęła się od niego, lądując w odległości o kilka centymetrów bliżej środka pomieszczenia. Spojrzała pod nogi. Stała. Niepewnie, ale stabilnie. Poczuła naprężony łańcuch. To był koniec jest swobody.
 Oddychała ciężko, jednak w duchu naprawdę cieszyła się, że może to robić. Nie rozumiała emocji, które czuła ani dlaczego się tu znalazła. Przez głowę przeszła jej paniczna myśl. Mało brakowało a wpadłaby w histerię. Spróbowała pomyśleć co mogła zrobić. Wyobrazić sobie siebie kradnącą, mordującą ludzi i łamiącą prawo na wiele innych sposobów. Z przerażeniem odkryła, że nie czuła by oporu przed większością czynów, które z tego co wiedziała uchodził za społecznie niepoprawne i nieakceptowalne. Bardziej niepokoiła ją wizja kary, na jaką ją skazano. Co jeśli była bardziej surowa niż tylko przymusowy pobyt tutaj ?Ale dlaczego ? Dlaczego ktoś skazał ją za coś czego nie może sobie przypomnieć i skąd u niej ta pewność, iż jest właśnie w więzieniu?
 Jakby na potwierdzenie jej obaw gdzieś z prawej strony usłyszała hałas. Był to odgłos kroków, nieszybkich lecz również niespokojnych. Zwróciła głowę w tamtym kierunku, przed sobą ujrzała kurtynę długich metalowych krat, oddzielających cele od ciasnego korytarza. Po drugiej stronie znajdował się tylko kolejny mur.
 Kroki stawały się coraz głośniejsze, już niemal mogła wychwycić rytm nieregularnego oddechu. Gdy tajemniczy człowiek był już naprawdę blisko, dojrzała łunę światła, opierającą się o brudną ścianę na zewnątrz celi. Stawała się coraz większa i większa, aż w końcu jej oczom ukazał się ciepły i oślepiająco jasny płomień pochodni. Zaraz za nią, zza rogu wyłoniła się masywna ręką okryta płóciennym rękawem, a potem reszta barczystej sylwetki odzianej w jasno fioletowy płaszcz z niebieskimi ornamentami oraz szatę z wizerunkiem złotego lwa na piersi. Mężczyzna nie wyglądał na okaz zdrowia, miał lekko przygarbione plecy i jego włosy zaczęły powoli siwieć, widać było po nim również wielkopański styl życia, a konkretniej po odłożonej tu i ówdzie, pokaźnej tuszy.
 Na jej widok wyszczerzył szelmowsko zęby. Zwolnił kroku, ale nie zatrzymał się. Jego wzrok zdawał się przeszywać ją na wylot. Wyraźnie bawiła go sytuacja, w której znalazła się dziewczyna. Widać było zadowolenie na jego twarzy, gdy z pogardą spoglądał na pokraczną istotę, słaniającą się na nogach. Ciągle patrząc jej w oczy przekręcił głowę i palcem wskazującym przejechał po gardle.
 Otwarła szerzej oczy. Zapewne, gdyby nie sparaliżowane strachem mięśnie, zaczęła by rzucać się próbując wyrwać łańcuchy ze ściany. Tymczasem człowiek z pochodnią, odwrócił wzrok i ruszył dalej przed siebie, wciąż uśmiechając się do swoich myśli. Zanim odszedł dziewczyna na powrót zaczęła trzeźwo myśleć i w blasku gasnącego ognia obrzuciła pomieszanie szybkim spojrzeniem.
 Teraz widziała znacznie więcej, nie dość, że miała dodatkowe źródło światła, to jej oczy przestały już łazić i teraz mogła wyraźnie dostrzec kształty i kolory wszystkich elementów ją otaczających.
 W rogu pomieszczenia stał wysoki, do sufitu stóg siana, usypany zapewne dla innych więźniów, którym mniej skrępowano ruchy, aby mogli je podłożyć pod siebie podczas snu. To, jednak, co dostrzegła tuż koło niego zmroziło jej krew w żyłach. Tam był człowiek, najprawdopodobniej elf i to chyba pradawny, jak mogła poznać po rodzaju uszy. Leżał tam, a właściwie wisiał, przykuty do ściany. W pierwszym odruchu myślała, że nie żyje, jednak potem zaczęła dostrzegać nieprzypadkowe, miarowe ruchy jego klatki piersiowej. Spał.
 Był to mężczyzna, dość niski, jego brązowe włosy bezładnie opadały na twarz, której nie mogła dojrzeć.
 Zobaczyła w tym swoją szansę na ucieczkę. Nie miała jednak pewności czy nieznajomy okaże się jej sprzymierzeńcem czy też wrogiem, ale warto było spróbować, szczególnie biorąc pod uwagę sytuację w jakiej się znaleźli.
 Odwróciła szybko i niedyskretnie głowę w stronę korytarza, żeby ujrzeć, jak światło, w oddali, niknie, by potem całkiem zgasnąć przy wtórującym mu skrzypnięciu drzwi. Teraz wiedziała już w jakiej odległości od pomieszczenia, mniej więcej, się znajduje. Jednak nie to było jej głównym celem. Została jeszcze chwilę w bezruchu, by upewnić się, że w pomieszczeniu nie było już żadnych strażników. Mimo, iż do jej uszu nie trafiały żadne dźwięki oprócz kapiącej gdzieś ze ściany wody i odgłosów poranka, jakie zdało się słyszeć z okna wychodzącego prosto, na którąś z żywszych ulic miasta, nasłuchiwała bacznie jeszcze dobre kilka minut, zanim zdecydowała się wydusić z siebie pierwsze słowo. Kiedy upewniła się, że są sami, zdecydowała się wydusić z siebie pierwsze słowo.
 -Hej… hej- wyszeptała słabo i aż sama zdziwiła się jak brzmiał i jaką barwę miał jej głos. Po chwili doszła do wniosku, że tak naprawdę nigdy go nie słyszała, a jego wspomnienie uleciało z głowy wraz z innymi.- Hej, słyszysz mnie?- Powtórzyła raz jeszcze.
Echo jej głosu najwyraźniej dotarło gdzieś do podświadomości nieznajomego, gdyż z łatwością mogła zauważyć skurcz przebiegający przez jego ciało, gdy tylko się odezwała. On sam jednak, zdawał się być dalej nieprzytomny.
 Rozejrzała się po pomieszczeniu desperacko próbując znaleźć coś co mogłaby złapać między pięty i w niego rzucić, aby ten choć na chwilę wrócił do siebie. Na kamiennej podłodze nie ujrzała nic co mogło by jej w tym pomóc. Prze chwile czuła już katowską siekierę na jej szyi, gdy jednak spostrzegła się, że przecież czucie w palcach u nóg do niej wróciło. Niewiele myśląc, szybko zaczęła szukać na ziemi zbiorowiska większych kawałków kamyczków i żwiru. Gdy je znała napięła się do granic swoich możliwości żeby je dosięgną po czym zwinęła palce tak, aby utworzyły swoistą kieszeń. Wyginając ciało w jeszcze bardziej nienaturalny sposób, spróbowała dorzucić je do mężczyzny siedzącego naprzeciw niej. Udało jej się jednak nie wywołało to żadnej reakcji. Mogła się tego spodziewać. Musiała być głupia, by wierzyć, że drobny pył obudzi człowieka, który właściwie jedną nogą jest już w grobie, podobnie jak ona. Nie poddała się jednak i prawie histerycznie powtórzyła czynność kilka razy. W końcu ciałem elfa wstrząsnęły dzienne drgawki. Na chwilę przestała w niego miotać i o obserwowała co będzie się dalej działo. Gdy napad ustał, rozzłoszczona rzuciła żwirem raz jeszcze.
 Gdy tylko dotkną głowy chłopaka ten gwałtownie ją odwrócił w przeciwną stronę. Dziewczyna podniosła się entuzjastycznie i uważnie obserwowała każdy jego ruch. W końcu dostrzegła szansę na ucieczkę. Pierwszym odgłosem, który wydał był ciężki i szybki oddech, tak jakby przed chwilą wynurzył się spod wody, po czym dostał bardzo silnego napadu kaszlu. Miotał się i próbował zerwać z okowów, jednak na próżno. Napotkał na ten sam opór zimnego żelaza co wcześniej dziewczyna. Wydawało się, że bardzo cierpiał, musiał mieć chore płuca, prawie zwymiotował próbując je oczyścić, a gdy kaszel ustąpił wstrząsały nim silne dreszcze.
 Co jak, co, ale narobił hałasu, którego za wszelką cenę starała się uniknąć. Nie odczuwała jednak złości, bardziej… współczucie. Ona sama nie była w najlepszym stanie, ale widok tego mężczyzny, ledwo oddychającego, sprawił, iż znów poczuła się szczęśliwa z tego, że powietrze swobodnie może przepływać przez jej gardło. Przechyliła lekko głowę by móc ujrzeć jego twarz. Nie dostrzegła wiele oprócz tego co widziała wcześniej, tylko tyle, iż miał lekki, acz nie przypadkowy zarost. Na pewno nie był wynikiem przymusowego pobytu tutaj, a raczej świadomą decyzją stylistyczną, gdyż włosy trzymały się swojej, wcześniej wyznaczonej formy i nawet teraz, kiedy były pomierzwione i tłuste, można było z łatwością zauważyć, że są równo przycięte. Podobnie się miała rzecz na głowie. Fryzura była typowo elfia. Z przodu jego twarz okalały dwa luźno puszczone pasma o zdrowym, intensywnym i ciemnym odcieniu brązu. Z boku, dwa warkocze schodziły w spięty, w połowie wysokości głowy, kucyk. Był to idealny kompromis między starannym i schludnym wyglądem a praktycznością fryzury. Było to bardzo ważne dla elfów, nie tylko, jako znakomitych wojowników, ale także złodziei i zabójców. Włosy nie mogły przeszkadzać, mogły natomiast przesłaniać jedno oko, działając jak substytut opaski pomagającej zaadaptować się do poruszania w ciemnych pomieszczeniach, co również było mile widziane w fachu skrytobójcy. Tak naprawdę przestępcy z całego świata przejęli ten sposób od piratów, ale żaden się do tego nie przyzna.
 Czuła, że skądś zna tego człowieka, ale gdy na niego patrzyła widziała tylko pustkę, czystą kartę. Nie mogła siebie wyobrazić, jak bardzo są sobie bliscy. Dopiero co spotkała tego mężczyznę, a równie dobre mogła znać go już od wieków. Być może to on  jest winny jej obecnej sytuacji, a może to ona jego?
 Nie zastanawiała się nad tym długo bo nie miała czasu, gdyż w jednej sekundzie mężczyzna poniósł głowę i zamaszystym ruchem skierował swoja twarz w jej kierunku.
 Teraz czuła, jak spojrzenie czerwonych oczu niemal przewiercało ją na wylot. Widziała w nich zmęczenie, złość i… nagle to wszystko zniknęło, stały się mętne. W jednej chwili, jakby trafiony strzałą stracił cały wyraz. Twarz chłopaka dotąd spięta rozluźniła się, wzrok powędrował gdzieś w okolicę jej serca i spoczął na punkcie, na który dotąd nie zwróciła uwagi. Przyglądał się jej chwilę, bez żadnych emocji, po prostu patrzył. Odczuwała silny dyskomfort w tej sytuacji. Chciała zakryć się rękami, ale kajdany skutecznie jej to uniemożliwiały, skończyła więc w pół skulonej pozie ciągle wiercąc się i odwracając wzrok od współwięźnia, którego jeszcze przed chwilą, tak desperacko chciała ocucić. Tamten zawisł na łańcuchach, w taki sposób, że gdyby nie one upadł by już dawno na ziemię. Wyglądał, jak martwa kukła i gdyby nie to, iż od czasu do czasu mrugał, a jego klatka piersiowa wciąż miarowo podnosiła się i opadała, pomyślałaby, że jest trupem. Znów zaczęła się zastanawiać nad tym przez co obaj mogli przejść zanim znaleźli się tutaj. Nie pamiętała nic sprzed jej niedawnego przebudzenia, nawet jednego, zamazanego wspomnienia. Na próżno szukała wskazówki, która mogła by połączyć jedno w spójną i logiczną całość. Ludzie raczej nie często budzą się w jakimś zatęchłym, lochy, z utraconymi wspomnieniami i kompletnie bez wiedzy jak się tam znaleźli. Może po prostu zabawiła się zbyt mono zeszłej nocy i stan upojenia alkoholowego jeszcze nie miną? Ale w takim razie dlaczego strażnik zdawał się sugerować jej przyszłą i niedaleką egzekucję? Czy zrobiła coś nie całkiem świadoma swoich czynów i przez jeden głupi wybryk miała teraz stracić życie w ramach kary? Pozostawał jeszcze ten dziwny mężczyzna, którego twarz z każdą kolejną chwilą zdawała się jej bardziej znajoma, jednak nie na tyle by określić relacje ich wiążące.
 Postanowiła ponowić próbę kontakty ze współwięźniem, jednak zanim to zrobiła zawędrowała wzrokiem w stronę punkty na jej klatce piersiowej, w który tak intensywnie się wpatrywał. Ku swojemu zdziwieniu zauważyła, że z na jej szyki zawieszony jest średniej długości srebrny łańcuszek. Na jego końcu, w okolicach jej mostka spoczywał solidny, owalny medalion. Był skromnie zdobiony kilkoma roślinnymi motywami tuż przy samych krawędziach. Dziewczyna zauważyła malutki zatrzask, dzięki któremu, zapewne mogła by go otworzyć i sprawdzić co kryje się w środku. Machinalnie sięgnęła po niego po czym gwałtownie przypomniała sobie, że jej ręce są dalej skrępowane. To pomogło jej wrócić do właściwych myśli o ucieczce z aktualnego miejsca pobytu.
 Spojrzała raz jeszcze na elfa. Jego twarz powoli nabierała wyrazu, oczy nie były już zamglone i sprawiały wrażenie, iż nie tylko patrzą, a widzą. Zaczął nawet mrużyć powieki, czyli skupiał na czym wzrok, zatem zaczynał przynajmniej kojarzyć niektóre fakty. Zdawało jej się bowiem, że znajdował się teraz w podobnym stanie, jak ona zaraz po przebudzeniu. Musiał być tak bardzo zdezorientowany, jak ona skoro potrafił w tej chwili tylko patrzeć nie wykazując żadnych innych oznak życia. Nauczona swoim własnym kilku minutowym doświadczeniem, bo przecież reszty swojego życia nie pamiętała, postanowiła zalać go tak dużą ilością bodźców, jak to tylko możliwe.
 Oparła głowę o swoje ramię i wtrzymała na chwilę oddech. Gdy zebrała się w sobie wzięła wielki zamach swoją nogą i posłała chmurę pyłu powstałego z kurzu, piachu i żwiru wprost w stronę chłopaka. Sama zacisnęła przy tym powieki, ażeby do jej oczu nie dostały się żadne niepożądane substancje.
 -Hej obudź się, słyszysz jak do ciebie mówię!?- Z jej ust wydobył się krzyk, może nie, tak głośny, jak tylko mogła wytworzyć, ale na tyle nagły i hałaśliwy, że spokojnie mogła by nim obudzić trupa.
 Chłopak zdążył tylko lekko podnieść wzrok by spojrzeć na jej twarz, gdy w jego oczy uderzyła potężna, gęsta fala małych odłamków powodując przy tym ból porównywalny do bijania igieł w skórę. Jego reakcja była natychmiastowa, szybko zamknął oczy i zaczął się rzucać hałasując i naprężając łańcuchy trzymające go przy ścianie, tak bardzo, iż dziewczyna myślała, że zaraz uda mu się zerwać z żelaznych okowów i być wolnym. Wolnym, jak ona chciałaby teraz być.
 -Co ty robisz!?- Wykrzyczał do niej.- Zdrowa jesteś!?- Kontynuował miotanie się jeszcze przez chwilę, aż w końcu zdał sobie sprawę, że jego ruchy są skrępowane. Zasyczał parę razy a spod jego powiek zaczął już lecieć spory strumień łez. Po chwili znalazł sposób na oczyszczenie oczu przez przybliżanie twarzy raz do jednej, raz do drugiej ręki, a nie próbując dosięgnąć jej obiema dłońmi naraz, jak to usiłował, odruchowo, zrobić na początku.
 Teraz nie tylko źrenice, ale również białka mieniły mu się czerwienią w nikłym świetle podziemnej izby.
 Czuła się źle z tym faktem, ale nie mogła postąpić inaczej, ktoś musiał ją stamtąd wyciągnąć i był to ten mężczyzna!
 Nie mogła jednak od razu przejść do rzeczy, musiała wzbudzić w nim zaufanie, a o to zawsze ciężko, szczególnie po tym co zrobiła. Skuliła się więc trochę po czym zaczęła nerwowo wiercić wzbudzając pozory zakłopotanej. Na twarz przywołała wyraz, który według niej najlepiej udawał współczucie i szczery żal. Nie łudziła się, że jej to teraz pomoże, jednak mniej zaszkodzi niż wystawienie natychmiastowych żądań w stronę osoby nie będącej w lepsze sytuacji niż ona sama.
 -Wiesz co przepraszam- powiedziała przestępując z nogi na nogę.- J naprawdę nie chciałam ci zrobić krzywdy, myślałam, że dalej jesteś półprzytomny….
 Chłopak przestał pocierać na chwilę oczy i spojrzał na nią podejrzliwie.
 -A co, jakbym rzeczywiście był nieprzytomny? Miałaś zamiar zafundować mi terapię szokową czy poczekać, aż moje oczy zaczną krwawić?
 Cofnęła głowę, a zielone oczy spiorunowały go i przeszyły niemal na wylot. Zmarszczyła brwi i nabrała powietrza w policzki. Nie będzie jej jakiś więzień zadawał ironicznych pytań. Nie wiedzieć czemu ton jego głosu wzbudził w niej poirytowanie, co sprawiło, iż coraz bardziej zaczynała wierzyć w to, że nie jest to ich pierwsze spotkanie. Już miała mu odpowiedzieć ciętą ripostą, ale przerwał jej zanim zdążyła otworzyć usta.
 -Dobrze, zresztą nieważne- zreflektował się mężczyzna. Zamilkł na chwilę ukradkiem oglądając izbę. Po chwili znowu podjął.- Kim… ty w ogóle jesteś?- Spytał patrząc na nią spode łba.
 Zawahała się.
 -Co masz na myśli?- Odparła.
 Na twarzy jej współwięźnia pojawił się gorzki grymas. Najwidoczniej nie był zadowolony, iż dziewczyna nie chce lub nie potrafi udzielić mu odpowiedzi na to pytanie.
 Zrobił wydech.
 -No to, że jesteś więźniarką to wiem- zaczął,- ale interesuje mnie jak się tutaj dostałaś? Jak masz na imię? Cokolwiek?- Zadał pytania po czym zreflektował się. Nie każdy mu się od razu dzielić prywatnymi informacjami z nieznajomymi, a szczególnie w takim miejscu, tym bardziej, że nie mógł przypomnieć sobie co tu tak właściwie robi i czy zna osobę przykutą po drugiej stronie pokoju.- Wybacz moją ciekawość o pani, lecz nieczęsto nie często widuje się elfy w takim stanie, nawet Pradawne- zakończył, zastanawiają się skąd to wie.
 O dziwo dopiero on uświadomił jej swoje własne pochodzenie. Do tej pory nie zwróciła na to uwagi, będąc bardziej zajęta paniczną chęcią ucieczki, ale tak… była elfką. Wiadomość ta mogła okazać się bardzo przydatna z racji na rasę jej rozmówcy. W końcu chyba nie porzuci kogoś swojego rodzaju, czyż nie?
 -Mogę powiedzieć to samo -zawtórowała,- szczerze mówiąc to obudziłam cię bo miałam nadzieję, że ty coś wiesz o obecnej sytuacji- powiedziała to najmilej, jak tylko mogła, jednak gdy tylko podniosła wzrok pierwsze co napotkała to zionące gniewam czerwone oczy.
 -Mówisz, że naraziłaś mnie na utratę wzroku bo chciałaś wiedzieć dlaczego tu jesteś!?- Wykrzyknął.
Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona tym, że jej szczera chęć poprowadzenia kulturalnej dyskusji spełzła na niczym.
 -Przepraszam cię bardzo -zaczęła z wyrzutem,- ale chyba mam prawo być zaniepokojona swoją obecną sytuacją!
 Poczuł jak zbiera się w nim agresja. Już miał się na nią wydrzeć, kiedy zdał sobie sprawę, że powoli wraca my czucie w kończynach. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi lecz teraz wyraźnie mógł stwierdzić, że coś niemiłosiernie ostrego wbijało mu się w nogę.
 Szybko odwrócił wzrok od swojej towarzyszki ignorując jej pytające spojrzenie. Ciągle wsparty na żelaznych ogniwach zakończonych kajdanami, zaczął miotać się próbując podnieść swoją stopę najwyżej jak tylko potrafił.
 Elfka przyglądała się temu widowisku bardzo uważnie. Nie była pewna czego jest właśnie świadkiem, jedyne o czym mogła myśleć to kaleki pies, nieudolnie próbujący wygonić pchły zza swojego ucha.
 Chłopak jednak kontynuował szarpaninę z samym sobą, a z w końcu udało mu się. Dokonując iście gimnastycznego wyczynu, zdołał dźwignąć soją stopę na taką wysokość, by móc sięgnąć cholewki swojego wysokiego, zniszczonego buta. Kiedy był już we w marę stabilnej pozycji, palcami zaczął przesuwać do jego wnętrza. Dziewczyna nie przestawała wgapiać się w niego z niemałym zdziwieniem na twarzy. Po chwili jednak przerodziło się ono w radość, a wątpliwości ją opuściły ustępując miejsca nadziei.
 -Myślę, że tego możemy użyć- powiedział mężczyzna bardziej do siebie. W ręku trzymał jeden, samotny wytrych. Uśmiechnął się do swoich myśli ciągle lustrując długi, cieniutki przedmiot, który jeśli dobrze użyty, gwarantował wolność, a przynajmniej na jakiś czas.
 -No pośpiesz się, nie gap się na to jak na świętość!-Krzyknęła zniecierpliwiona kobieta.
 Ten tylko się zreflektował i ze skwaszoną miną zabrał się do otwierania zamka. „Świętość”- chodziło mu po głowie, powinna bardziej szanować coś co jest jej ostatnią deską ratunku. Nie czekając na kolejne ponaglenia ze strony dziewczyny, dźwignął się, żeby mieć okowy na wysokości wzroku. Łańcuch był na tyle długi, że mógł z łatwością operować swoimi kończynami. Zaczął od oględzin, kajdany były zamykane na kłódkę, co bardzo ułatwiało mu sprawę. Nie było tutaj typowego zamka więc nie potrzebował dodatkowego narzędzia, którym wywierałby nacisk. Zamiast tego przycisnął kłódkę palcami drugiej ręki i w końcu przeszedł do właściwej części. Wsunął cienki wytrych i począł szukać przełącznika. Już po chwili natrafił na właściwe wgłębienie, czemu towarzyszył charakterystyczny grzyt metalu, a na ziemie, u jego stóp upadł ów zamek.
 Sparaliżowany nagłym i głośnym dźwiękiem zaczął nasłuchiwać czy, aby nie zwrócił na nich uwagi niepożądanych świadków. Pomieszczenie jednak nadal wydawało się względnie ciche, więc powoli począł uwalniać, z żelaznych okowów, drugą rękę.
 Gdy był już wolny ostrożnie wysunął jedną nogę przed siebie, robiąc krok. Próbował wybadać grunt, na którym stał i zastygnął chwilę balansując i próbując odpowiednio wyważyć ciężar ciała, by nie upaść i nie narobić więcej hałasu. Kiedy poczuł się już w miarę pewnie na własnych nogach, ochoczo ruszył w kierunku swojej towarzyszki, z zamiarem oswobodzenia jej.
 Zatrzymał się jednak w półkroku.
 Dlaczego miał jej pomagać? Przecież jej nie znał, nie wiedział dlaczego tu jest i czy zaraz nie rzuci się na niego, mordując go gołymi rękami. Zawahał się na moment. Co jeśli to przez nią znalazł się w tym więzieniu? Nie, nie mógł jej tak po prostu zaufać, musiał mieć gwarancje, że nie będzie tego żałował
 Dziewczyna zauważyła jego wahanie. Krew uderzyła jej gwałtownie do głowy, tak że przez chwilę w uszach miała tylko szum. Znów starał się przybrać maskę przyjaznej, jednak jej skrzywiony wyraz twarzy łatwo demaskował niepokój, z jakim musiała się teraz zmagać.
 -Hej- zaczęła,- co się dzieje? Na co czekasz? Wypuść mnie a razem stąd uciekniemy- jej głos drżał, pełen trwogi. Nie mogła sobie pozwolić, aby zostać sama choć wiedziała, że nieznajomy i tak nie ma większego wyboru niż oswobodzić ją, gdyż mimo względnej wolności dalej, tak samo jak ona, znajdował się klatce.- Posłuchaj nie mam…
 Nie zdążyła dokończyć, kiedy nagle usłyszeli, jak drzwi w głębi korytarza otwierają się z głośnym hukiem, uderzając o murowaną, kamienną ścianę.
 Oboje byli w szoku. Wystarczyło jedno porozumiewawcze spojrzenie by porzucić wszelkie wątpliwości i zacząć działać razem.
 - Nie mów mi o pastorze! Jak będę chciał to sam wytłukę to ścierwo, aż w końcu zniknie z powierzchni…
 Głos mężczyzny stopniowo cichł, jakby zaczynał się uspokajać lub odchodził coraz dalej, aż w końcu zniknął w czeluściach komnaty. Nie zamierzali czekać na lepszy moment. Chłopak szybo rozprawił się z kłódkami trzymającymi dziewczynę w okowach i po chwili stała już koło niego z całkowitą swobodą ruchów. Wciąż pozostawało jednak pytanie, jak mają opuścić cele? Musieli to zrobić zanim strażnicy zorientują się o ich uwolnieniu. Nie mieli na to wile czasu, gdyż gniewne okrzyki znów przybrały na sile.
 -… w końcu mamy to za sobą…- choć wciąż były ledwie słyszalne stawały się głośniejsze z każdym słowem.

sobota, 27 sierpnia 2016

Prawdziwe Intencje 3

 „Co ja tu w ogóle robię? „- przebiegało raz po raz przez myśl Filipa relaksującego się w ogródku jednej z krakowskich kawiarni. Słońce grzało tego dnia nader mocno, więc zamiast gotować się w domu i udawać, że piszę pracę dyplomową, która i tak nie zagwarantuje mu dobrej przyszłości,  postanowił wyjść na spacer. Nie miał na początku konkretnego celu. Przemierzając kolejną zawiłą uliczkę, oplatającą rynek główny niczym zamotana włóczka druty starej babuszki, natrafił na to miejsce, zapachem świeżo zmielonej kawy przywołujące miłe wspomnienia, nie tak dawno, minionych lat. Musiał korzystać z chwili melancholii. Jeszcze trochę, a nie będzie go stać nawet na filiżankę. Studia botaniczne to nie żyła złota. Niby kierunek nie jest, aż tak wymagający jak medycyna czy prawo, a jemu nauka przychodzi dość łatwo, lecz po roku już nie widział sensu w ich kontynuowaniu. Został jednak na te kilka lat syzyfowej pracy.
 Gdy jego rodzice wyjechali do Stanów on postanowił dokończyć naukę w ojczyźnie. Chodził jeszcze wtedy do liceum, wiec mieli nadzieję, że wybierze bardziej przyszłościowy kierunek. Jednak on nie za bardzo lubował się w rozkrajaniu zwierząt lub w długich chemicznych równaniach, z których większości i tak nie rozumiał. Tak na prawdę poszedł do klasy biologiczno- chemicznej tylko po to, aby móc w przyszłości wyjechać i razem z grupą innych biologów, pod pretekstem poszukiwania nowych składników kosmetycznych badać właściwości nieodkrytych gatunków w puszczy amazońskiej czy przeżywać inne tego typu wyprawy w różne zakątki świata. Niby nadarzyła się okazja nauki w Ameryce, ale wtedy miał do tego lekko lekceważące podejście. Przecież nic nie mogło pójść źle. Skończy studia w Polsce, znajdzie pracę, z której na pewno się wybije oraz zostanie zauważony, po czym z należnymi mu honorami zagwarantują mu zakwaterowanie i inne standardy życiowe. Nie mówiąc o matce i ojcu odszczekującym to co mówili o sadzeniu ogródka i przycinaniu trawników. 
 Nie skorzystał jednak z pierwszej szansy, a jego szczęście nie pozwalało losowi na danie drugiej. Tak więc po kłótni z rodzicami, po totalnej odmowie pomocy i prawie całkowitym zerwaniu z nimi kontaktu, musiał zadowolić się niewielkim stypendium oraz skromną pensją z prac sezonowych. No i oczywiście tym co współlokator dokładał do wspólnych wydatków. Przecież Zośka nie musiała nawet kupować jedzenia, także logicznym było, że wyrówna ceny na poziomie rachunku za prąd i tym podobnych. Miał wrażenie, że ją wykorzystuje. Czuł się z tym źle, ale nie miał wyjścia, poza tym to ona i tak zużywała więcej prądu siedząc godzinami w łazience niż on modląc się przy komputerze nad pracą dyplomową. 
 Zamieszał kawę po czym tą samą łyżeczką odkroił sobie kawałek kremówki. Machinalnie spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia, a słońce nadal urządzało sobie piekiełko. Odetchnął głęboko. „To wszystko nie ma sensu- myślał. Rozsiadł się wygodniej odrzucając głowę do tylu. Nawet przez zamknięte powieki przebijało się niezwykle jasne światło. – Kim jesteśmy,  do czego zmierzamy, do czego dążę, gdzie będę... potrzebuje wakacji. Tydzień... albo nie trzy tygodnie... nie no po trzech się nie wyrobie. Dobra to niech będą dwa. Daleko stąd. Musze sobie wybrać nowe studia bo na tym daleko nie zajadę... będę sam, całkiem sam. Choć może lepiej wziąć Zofię... ona się w ogóle może opalać? ”. Myśli chaotycznie biegały mu po umyśle co sprawiało wrażenie, że wszystkie słowa, które słyszał w głowie zdawały się odbijać od ścian czaszki i długo wybrzmiewały, gdzieś z tyłu jego świadomości. Mógł to być również objaw udaru słonecznego. 
 Nagle jasność przesłonił mu jakiś duży obiekt. Otworzył oczy, a przed nimi ukazała się wysoka, czarno włosa postać ubrana w czarną, plisowaną  spódniczkę i przewiewny, biały golf bez rękawków. 
-Cześć- rzuciła rozpromieniona.
 Na twarzy Filipa zawitał uśmieszek ulgi. Zofia, jego współlokatorka. Jedna z niewielu osób, z którymi mógł porozmawiać o wszystkim oraz aktualnie jedyna „pod ręką”. Widząc ją, jak zawsze radosną, nie sposób było nie odwzajemnić tego cudnego entuzjazmu.
-Cześć. Siadasz ?- wskazał jej miejsce naprzeciw siebie. Pomachała przecząco głową. 
 -Nie, wole się przejść...
 Zapatrzył się na nią przez chwile. Była bardzo monochromatyczna. Jedyny kontrast do oczu ciemnych jak smoła i czarno białego stroju stanowiły mocno zarumienione policzki. Odznaczało ją pełno kontrastów. Uwielbiał kolory i przepych a ubierała się minimalistyczne i z klasą. Mogła sprawiać wrażenie osoby z mocnym dystansem, ale była niezwykle towarzyska. Cechowała się bogatą kulturą osobistą oraz uwielbiała dyskutować na temat swoich zainteresowań. Kochał w niej tę cechę. Wydawała się przez to taka czysta, a jednocześnie pełna życia. Choć ona mówiła, iż nie umie rozmawiać z ludźmi, uważał, że wychodziło jej to perfekcyjnie. Była zbyt idealna by istnieć, zawsze to powtarzał. Jej wygląd, osobowość, wszystko mogło przyćmić każdą inna osobę na świecie.
 Po jej czole spływały kropelki, błyszcząc w świetle upalnego słońca. 
 Powrócił do rzeczywistości, gdy ręką dziewczyny znalazła się tuż obok jego twarzy.
 - Czy ty mnie słuchasz w ogóle ?- zapytał a lekko zniecierpliwiona.
 - Nie, sorry co mówiłaś? – Odparł z udawaną arogancją co wywołało u niej śmiech. 
 Przeczesała palcami czarną grzywkę, odkrywając, zasłonięte nią dotąd, prawe oko. 
 -Trzeci raz pytam się czy pójdziesz ze mną na spacer? - Wyprostowała się splatając ręce za plecami. 
 Filipowi nie zostało nic prócz dopicia kawy i towarzyszenia jej w przechadzce. 

***

Szli brzegiem Wisły. Słońce chyliło się ku zachodowi. Woda wyglądała na wyjątkowo czystą i mieniła się w blasku żółtopomarańczowego światła. 
Po spokojnej tafli pływały wolno statecznik turystyczne, a przy brzegu kaczki urządzały sobie kolacje, korzystając z resztek pozostawionych przez ludzi. Chłopak ukradkiem spojrzał na przyjaciółkę. Zofia pisała coś na telefonie, odgarniając pasma długich, kruczo czarnych włosów spadających jej na wyświetlacz. 
 Spędzili oboje bardzo miły dzień, włócząc się bez sensu po różnych krętych uliczkach centrum Krokowa. Filip zerknął na wieżę zegarową. Robiło się późno, a oni wcale nie zmierzali w stronę domu.
 -Nie miał dziś przyjść ten magik od zmywarki- zagaił rozmowę.
 Zofia nie odrywając wzroku od telefonu odpowiedziała.
 - Tak, ale był wcześniej. Zapomniałam ci zadzwonić- spojrzała w niebo, chowają komórkę do kieszeni.
 On tylko spuścił wzrok. Cieszył się w duchu,  ze mogą jeszcze chwilę pospacerować, ale głowę zaprzątało mu wiele myśli. Zbliżały się urodziny jego siostry. Rodzice pewnie znów nie przylecą, prosząc go tylko o kupno kwiatów, tak jakby miał czas i pieniądze by wszystkim się zajmować. W sumie to jego poniekąd jego wina, ze nie może jej teraz z nimi być, ale nigdy się tym jakoś nie zadręczał. Przecież to był jej wybór. Ale w końcu był jej też coś winien. Jeszcze te plamy na jego nogach. Chyba ta „super” skóra, którą przykryli protezy nie przyjęła się najlepiej. To go akurat mało obchodziło. Wcześniej nawet z gołymi protezami chodził w szortach.
- Jest jeszcze jasno, chodźmy gdzieś- odparła radośnie. 
 Chłopak spojrzał na nią i zaśmiał się lekko.
-To znaczy?
-Nie wiem. Gdzieś !- zawołała i pobiegła przed siebie. 
 Zaskoczony Filip na chwile stanął w miejscu, ale po chwili już ruszył za nią i krzyknął.
 -Co ci się stało!? Gdzie biegniesz!?
Dziewczyna tylko pospiesznie odwróciła głowę w jego stronę i rzuciła.
 -Gdzieś !
Naprawdę uwielbiał tę energię. Ile by dał, żeby z nią być. Skarcił się w duchu, iż znów zaczął tak o niej myśleć, ponieważ życie znów przypomniało mu o tym, że jest to niemożliwe. Ten dzień skończyłby się dla niego dobrze i zasnąłby potem z uśmiechem na w ustach,  gdyby nie jeden moment, w którym rozwiane przez wietrze włosy dziewczyny ukazały na jej szyi napis, który tak dobre znał. „P15”. 

sobota, 23 lipca 2016

Skomplikowane (prolog)

 Siedzę na dachu jednego z niewielu ocalałych budynków. Przez zaparowane gogle maski gazowej spoglądam na świat, który odrzuciliśmy. Szaro brązowe pustkowie pełne zgliszczy. Panuje półmrok, jak podczas deszczowego dnia. Słońca już dawno nie ma. Może jedynie część jego promieni dalej walczy by przez zachmurzone niebo dostać się na ziemię. Raz po raz przez puste drogi przebiegnie zwierzyna z okolicznego lasu, wrastającego powoli w miasto by kiedyś mógł je pochłonąć w całości i stworzyć w jego miejscu osobliwą dżunglę. Wzrokiem omiatam okolice, jakby w poszukiwaniu czegoś, czego i tak nie mogę dostrzec znajdując się kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Moje oczy zatrzymują się raz po raz, na powyginanych prętach obrosłych w rdzę i pomarszczoną od upływu czasu oraz radiacji farbę. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę ile było u nas placów zabaw. Na tle wyniszczonej architektury bliźniaczych, obalonych budynków odznaczają się jako coś innego, bardziej kształtnego i ciekawszego. Kiedyś my, dorośli, nie zwracaliśmy na nie uwagi. Dziś przypominają nam, tym którzy przeżyli, czym niegdyś było życie. Bądź o naszych marzeniach czy nawet fakcie, iż, w większości, mieliśmy dla kogo znosić wszystkie przeciwności losu. Mogą wprawić one człowieka w stan głębokiej zadumy lub melancholii. Jednak mi przypominają plan zdjęciowy taniego horroru.
 Patrząc w przeszłość, wypadałoby zastanowić się nad istotą człowieczeństwa. Nad czymś bardzo kruchym.
 Ile dusz mogło tu zgasnąć? Mieszkały w tym mieście miliony osób, każda z własnymi, osobnymi sprawami, obowiązkami. Podejmowali odmienne decyzje, śmiali się razem, płakali, dogryzali. A teraz? Teraz ich nie ma. Bezludna wyspa. Po co im było to wszystko: studia, praca, porażki, sukcesy? Całe ich życie zniszczyli ludzie dokładnie tacy sami, jak oni. Może trochę bardziej bogaci i z większymi wpływami, a także brakiem sumienia. Od czasu do czasu nachodzi mnie myśl „Czy nie pękli?”. Czy przynajmniej jeden z nich jednak nie okazał skruchy lub nie przestraszył się niewidzialnej siły rządzącej tym światem i nie zawahał się wydając rozkaz, albo naciskając kolejny guzik, wysyłając w powietrze następną rakietę. Co by się stało, gdyby przestał? Może żylibyśmy teraz w tym samym spokojnym świecie co przedtem. Ktoś szedłby do biura, inny na wykład. Słońce świeciłoby rozgrzewając asfalt do nieziemskich temperatur... tak szczerze to nie wiem co by się mogło jeszcze stać. Może moja sąsiadka, długowłosa szatynka, studentka literatury, której rodzice płacili za mieszkanie, i która zawsze, gdy tylko wyjątkowo zdarzyło mi się nocować w domu, witała mnie tym rozbrajającym uśmiechem dziecka, nic nie wiedzącego o życiu, zrobiłaby to jeszcze kilka razy. Może ten chłopak z kwiaciarni, z blizną na nosie, poszedłby w końcu za radą i zaczął spełniać się w swojej artystycznej pasji. Tak miło się patrzyło, jak malował. Może nareszcie dozorca wyprowadziłby nasze kontakty, jeśli nie na plus to chociaż na zero, aby nie zostały one takie tragiczne, po sam grób. A może to wszystko by mnie w końcu zabiło. Prawdopodobne, ale to tylko przypuszczenia.
 Jednako co do jednego mam pewność. Co zrobiłby ten człowiek. Oczywiście, ze stałby się zerem. Kompletna ofiara losu i tchórz. Kiedy już w coś idziesz nie da rady zawrócić. Należy też pamiętać, że dopóki nie robisz nic co diametralnie zmieni ten świat, ludzie nie będą ci ustępować - jesteś tylko jedną, małą osóbką. Nie opłaca się buntować "bo tak, bo mam zły dzień". Moja nienaruszalność okupiona została czasem i ciężką pracą. Pomógł mi w tym oczywiście wrodzony talent oraz brak jakichkolwiek przejawów moralności, ale do wszystkiego dochodzi się samemu. Jeśli istniałby taki ktoś, kto okazałby się zbyt słaby, by zrozumieć ile poświęcenia warta jest nauka, najprawdopodobniej w momencie padłby na podłogę, ginąc od czegoś co akurat byłoby pod moją ręką. Rzygać mi się chciało widząc, jak ci idioci mający czelność nazywać się ludźmi, wiedli monotonne, nudne i nikomu niepotrzebne życia. Czym niby przysłurzy się światu kolejna "kopiuj wklej" rodzinka, gdzie jedynym jej celem jest wychowanie i ochrona dzieci, po to tylko by potem mogły wychować następne dzieci. To... takie głupie.  Ludzie w tym momencie panują nad światem, dlatego nie można ich dłużej nazywać zwierzętami. Jeśli każdy człowiek nie ograniczałby się tylko do wydania potomstwa, a potem byle do śmierci, być może bylibyśmy na niewyobrażalnie wysokim stopniu rozwoju technologicznego. Nie zmuszałoby mnie to do badań na temat rzeczy, tak podstawowych. Takich, jak nieśmiertelności...
 Stanęła przede mną otworem. Wieczność.
 Wstaję. Uśmiecham się rzucając wyzywające spojrzenie światu, który mnie otacza. Zapatruje się nań dłuższą chwilę. Pozwalam, aby toksyczny wiatr owiewał moją głowę, już bez maski. Zostało mi coś skradzione. Coś co należy tylko do mnie. Coś czego zadatek już płynął w moich żyłach, a teraz znajduje się w każdej tkance. Inni też próbują, to jest pewne. Zaczęło się, już nic tego nie zmieni. O święty Antoni, pomóż mi odnaleźć moja zgubę.
 Ruszyło, to pewne. Rozpoczął się wyścig o nieśmiertelność. 

wtorek, 21 czerwca 2016

Prawdziwe Intencje 2

 Ulice Pragi zawsze pękały i będą pękać w szwach. Nie jest to bynajmniej jej wada, po prostu każdego dnia dzieje się tam dość sporo. To festiwal folkowy, to darmowa degustacja piwa, jeśli oczywiście nie wypadnie po drodze jakieś iście ważne święto państwowe, które również wypadałoby oblać. No cóż... i życie płynie tam tak dzień w dzień przez cały okrągły rok. Jednak czy mieszkańcy stolicy narzekają oraz czy do nich można mieć pretensje? Nie, a jakże. Wrodzona słowiańska gościnność znajduje tutaj swój upust dzięki czemu nie uświadczy się w tym rejonie nudy ani monotonii. Kolorowe kamienice przyciągające tłumy coraz to nowych turystów sprawiają, że miasto ciągle zdaje się być w latach swej świetności, co jest z resztą prawdą. Kilka lat temu Czechy doświadczyły, jeśli można tak powiedzieć rewolucji przemysłowej. Po wybraniu nowych władz państwo to stało się rajem dla wszystkich, od tych najmłodszych i pragnących się wyszumieć po starszych i emerytów szukających na świecie zacisznego kąta, by spokojnie doczekać w nim końca swych dni. Zaczęto kłaść większy nacisk na turystykę. Miasta wypiękniały, a i w kwestii edukacji się pozmieniało. Powstały tu najwybitniejsze, znane na całym świecie uczelnie gastronomiczne, które wykształciły już nie jednego francuskiego szefa kuchni. Oprócz pięciogwiazdkowych restauracji poprawiła się kultura picia alkoholu. Piwo zaczęto tu traktować nie jako tanie paliwo, lecz iście po niemiecku. Zrobiono z niego symbol narodowy, toteż nie można było pojechać do Rzymu i nie zobaczyć papieża, do Belgii i nie skosztować czekolady oraz do Czech i nie napić się złocistego trunku. O dziwo niewiele wystarczyło, aby znów prześcignąć w rozwoju większych sąsiadów. Kilka milionów zainwestowane w przemysł także zrobiło swoje. Zatrudnienie fachowców z pierwszego zdarzenia zniwelowało koszty napraw i remontów. Politykę rolną prowadzono z myślą o państwie, a nie za wszelką cenę o eksporcie. Jak już wcześniej była mowa postawiono na produkty regionalne oraz walory turystyczne czyli największe bogactwo naturalne regionu.
 To wszystko stało się fundamentem idealnie działającego systemu. Można przecież stać w miejscu i tradycją zasłaniać swoje zacofanie, ale można ją wykorzystać, a także zrobić coś nowego coś co dzisiaj wykracza poza nasze kompetencje, a jutro będzie czymś zupełnie zwyczajnym, codziennym. Tutaj wystarczył tylko pomysł i jego realizator. Nie wiadomo ile pracy wymaga mała zmiana, lecz jeśli tylko ktoś ją dojrzy w człowieku rodzi się użycie „było warto”. Każda osoba musi mieć pasje bo każda się do czego przyda, w końcu żyje na ziemi. Jak wiadomo organ nieużywany zanika, a nasz świat to jeden wielki organizm, powinniśmy pragnąć jego rozwoju i zdrowia. Wszak zdrowie to nie tylko brak choroby, ale również nasze życie psychiczne oraz społeczne. W myśl takich ideałów zmieniał się świat na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Nie wiadomo czy może jakaś tajna organizacja rozproszyła swoich ludzi na cały glob, czy może ludzkość w końcu dorosła do zmian. Jednak po co wiedzieć? Wystarczy cieszyć się efektem. Najlepszym tego przykładem jest ten niewielki kraj, położony w środkowej Europie, bez dostępu do morza, kiepsko ukształtowany pod względem terenu, ale za to z bogatą kulturą. Wystarczył tylko młody i energiczny zwierzchnik narodu, by znów zaczęto promować to miejsce jako ośrodek wypoczynkowy, co za tym idzie przywrócić, a nawet tchnąć w nie nową duszę.
 Bora Svoboda, obecny prezydent był po prostu człowiekiem i cechuje go wszystko co ludzkie. Od dziecka marzył, żeby zostać kimś wielkim. Co prawda wtedy myślał o karierze jeśli nie kosmonauty to przynajmniej wojskowego lub strażaka, tak jak jego dziadek. Dobrze się stało, że w szkole średniej został wciągnięty w burzliwy światek polityki. Zawsze miewał świetne pomysły na zagospodarowanie budżetu klasowego, toteż każdego roku zostawiał komuś funkcje przewodniczącego, by zostać skarbnikiem i uratować klasę od wszechobecnej wtedy dziury budżetowej. Był również wybitnym matematykiem, a także posiadał niezliczone pokłady charyzmy i uroku osobistego. Zawsze potrafił wykłócić się o swoje, nawet gdy nie miał racji. Zrozumiał tajniki manipulacji ludźmi i dzięki temu był w stanie zmieniać ich mentalność. Ponieważ żądał zmian wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Od początku jego kariera się rozwijała, niejeden konkurent tego zazdrości. Jednak chłopak wszystkich sobie przejednywał. W okrutnym świecie tylko on widział świetlaną przyszłość i tylko on dążył do niej. Dzięki temu, że wszyscy dawno porzucili swoje marzenia mógł zdobywać ich serca rozpala jąć w nich płomień nadziei.
 Zabłysnął także na arenie między narodowej. Dzięki niemu zaczęto prowadzić wspólną politykę zagraniczną z państwami takimi jak Niemcy czy Wielka Brytania i nie odgrywał tam jakiejś mało znaczącej roli, był ważnym partnerem biznesowym, szanowanym przez przedstawicieli mocarstw. Z każdym dniem coraz bardziej wyprowadzał kraj na prostą.
 Jednak o nim kiedy indziej. Zostawmy system i wróćmy do chwili obecnej, do późnego popołudnia oraz jednej z kilku uliczek prowadzących na rynek główny. Po równiutkiej kostce brukowej w kolorze rzecznego mułu szybkim krokiem przemieszczała się czarno włosa postać. Był to młody chłopak, dość wątłej postury, ubrany w czarną bluzę z kapturem i proste spodnie w tym samym kolorze. Zmierzał w stronę rynku, a z wymalowanego na jego twarzy grymasu wnioskować można, że niezbyt podzielał entuzjazm tego miejsca. Dochodząc do końca ulicy, a jednocześnie rynku staromiejskiego rozejrzał się wokół. Wyszedł od strony ratusza. Budynek ten był zbudowany z cegły o barwie palonego piasku przechodzącego w lekki grafit na kątach budowli oraz przy oknie. Jego wejście stanowił zjawiskowy, gotycki portal, a na południowej ścianie w centralnym miejscu znajdował się charakterystyczny zegar. Składał się z kilku tarczy i zmyślnych wskazówek różnych długości i przeznaczenia. Choć był to niezaprzeczalnie jeden z ważniejszych zabytków i dzieł sztuki oraz nauki, zwykli ludzie jeszcze długo będą woleli spoglądać na zegarki w swoich telefonach.
 Jednako budowla nie wywarła na chłopcu wrażenia i dalej śpiesznie parł na przód. Wyszedł na środek placu. Stał teraz pod zielonym pomnikiem otoczonym żółtymi kwiatami. Statua przedstawiała, jakiegoś popularnego tutaj świętego, a obok niego stała tabliczka informacyjna, która jedyne co miała wspólnego z tabliczką to nazwa. Był to bowiem lekko nachylony, mały blat, gdzie na czarnym ekranie z białymi literami widniał opis dzieła. Nie mógł przeczytać napisu, gdyż nie znał tutejszego języka, więc po kilku próbach rozszyfrować słowiańskiego pisma dał sobie z tym spokój. Zmieniać ustawień też mu się już nie chciało. Usiadł na jednej z białych ławek znajdujących się wokół. Przed sobą miał jakiś biały budynek, z wieloma oknami przyozdobionymi złoceniami oraz wieże z zielonymi, ostro zakończonymi dachami. Był to prawdopodobnie kościół, gdyż na szczycie widniało kilka krzyży. Tak oto stracił całe zainteresowanie budowlą. Styl sakralny iście go irytował.
 Założył nogę za nogę. Zdążył nie co ochłonąć, rozejrzał się trochę. Słońce chyliło się ku zachodowi a powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Ludzi dookoła zaczęło powoli ubywać. Począł obserwować co dzieje się wokół niego. Jak to zawsze bywa gościło tam wielu turystów. Jedna para usilnie starała się namówić dziecko do powrotu do hotelu. Ono jednak dobrze się bawiło i nie zamierzało nigdzie iść,  tak więc zaczął się płacz i zgrzytanie zębów, a także bezstresowe wychowanie. Rodzice widząc, że ludzie zaczynają zwracać uwagę na to małe zamieszanie byli zmuszeni do wypowiedzenia magicznej frazy „no dobrze to jeszcze pójdziemy na lody”. Dzieciakowi od razu oczy zabłyszczały i grzecznie poczłapał za rodzicielami. Chłopak rozsiadł się wygodniej, wtulił bardziej w bluzę i zaczął oglądać wiele innych takich historii. Zadziwiające zdało mu się to jak ciekawa potrafi być dla niego staruszka wyglądająca na grubo po setce, karmiąc gołębie bądź spóźniony na ważne spotkanie biznesmen. Czuł się jakby oglądał kiepski serial w telewizji, było to całkiem relaksujące. Najpierw przesiedział tak pięć minut, w tym czasie było całkiem tłoczno, ale z pięciu minut zrobiło się dziesięć, potem dwadzieścia i trzydzieści... nie spostrzegł się gdy było już prawie całkiem ciemno, a na placu został tylko on i kilka przypadkowych osób. Kiedy zaczął lekko drżeć z zimna stwierdził, że czekał już wystarczająco długo. Wyszarpał z kieszeni telefon. Światełko z ekraniku padło ma jego twarz. Zero nowych wiadomości,  zero telefonów. Przez chwilę chciał rzucić urządzeniem o ten cholernie idealny bruk, ale szybko zdał sobie sprawę, że niemal natychmiast tego pożałuje.
Wybrał sekcje „sms” i kontakt „Bastien”
„Rozpoczęto wątek z Bastien:
19.36
Ty: Gdzie jesteś ??
19.36
Bastien: Paryż : ))))))
19.37
Ty: Co kurwa?!
19.38
Bastie: No jeszcze nie ale blisko
19.38
Ty: Miałeś po mnie wrócić! !
19.40
Bastien: Nie mogę piłem
19.41
Ty: Jakoś ci to jak widzę nie przeszkadza!
19.42
Ty: Bastien!! Sami mnie tu wywieźliście to bierz Hortense i Basile’a i zawracać dupy!
19.47
Bastien: Co chesz? Idź se na pociąg
19.48
Ty: Nie mam tyle pieniędzy
19.59
Ty: Jesteś tam czy już nie żyjecie?
20.01
Bastien: Axel...
20.01
Ty: Co?
20.02
Bastien: Co?
20.02
Bastien: A
20.03
Bastien: Czemu nie otwierasz ?
20.03
Ty: ... BO JESTEM W PRADZE DEBILU
20.05
Ty: A co jesteście pod moim mieszkaniem ?
20.07
Bastien: No bo nie chcieliśmy cie zostawić jedziemy jeszcze do Rosy”
 Schlany w trzy dupy. Ta rozmowa prowadziła donikąd. Axel wstał energicznie, chciał się przejść i pomyśleć co ma zrobić dalej, ale było już zbyt ciemno by gdziekolwiek iść. Rozejrzał się dookoła latarnie miejskie rzucały ciepłe, żółte światło na ściany budynków. Ulice zionęły pustką, kolory wyblakły i zapanowała względna cisza. Wszystko to było jakieś takie ... nienaturalne. Znał to miasto tylko za dnia. W nocy nie wyglądało już tak przyjaźnie. Na placu zaczęło zbierać się coraz więcej tak zwanych „rycerzy ortalionu”. Energicznie zaczął wertować wzrokiem za jakimś przytułkiem.
 Skierował swe kroki w stronę skweru obok wspomnianej wcześniej świątyni. Przeszedł wzdłuż zamkniętych kiosków z hot-dogami, chciał dotrzeć do małej alejki, w której był jeszcze z Bastienem zanim się rozdzielili. Uliczka jednak została zamknięta. Wejścia pilnowała żelaza bramka z zawieszoną nań szyfrową kłódką. Nie zatrzymując się ruszył dalej w stronę ,z której przybył. Minął po drodze kilka straganów losowo rozstawionych na rynku. Wiele było jeszcze czynnych, ale godziny otwarcia nieuchronnie zbliżały się do końca. Poza tym robiło się już chłodno więc nie chciał zostawać na zewnątrz. Poczłapał ku galerii sztuki, którą pamiętał z pierwszego pobytu tutaj. Nie łudził się, iż przeczekać tam do rana, ale liczył, że może przezimuje kilka godzin. Niestety najwidoczniej, nie prowadzono nocnych seansów. Kiedy tylko staną przed drzwiami jego oczom ukazały się wielkie cyfry "9.30-18.00”. Westchnął w duchu. Kątem oka rzucił smętne spojrzenie w stronę hotelu. Nie pomyślał, że zostanie zapomniany toteż nie przyszło mu do głowy, aby zaopatrzyć się w grubsze pieniądze lub kartę kredytową.
 Zrezygnowany zawlókł się pod dziwny budynek z dwoma wysokimi, szpiczastymi wieżami wyglądającymi jak zamek Draculi. Po drodze sprawdził jeszcze kilka innych lokali. Jak widać to miasto lubi kłaść się z kurami.
 Wtem jego uwagę przykuł szyld z napisem „open 24 hours”. Bez zastanowienia podszedł czym prędzej pod lokal. Przed budynkiem na ogrodzonym drewnianym płotkiem kawałku sztucznej trawy pod dużym parasolem ustawiono stoliki, które za dnia były bardziej oblegane niż te w konkurencyjnych barach, lecz teraz nawet one zdały się być wymarłe. Nad otwartymi drzwiami przyświecała mała lampka a pod nią czerwony napis „pivovar”.
 Wszedł do środka, od razu uderzyło go ciepło i przyćmione, jednak wciąż jaśniejsze niż na zewnątrz oświetlenie. Lokal podzielony był na dwie części. W pierwszej miejsce znalazły pojedyncze stoliki, do których dostawione były co najwyżej cztery krzesła. Pomieszczenie obite zostało gustownymi panelami, a wystrój przypominał nowo bogackie schronisko, gdzieś wysoko w Alpach. Nie było tu nikogo co odrobinę przerażało, lecz kontrast do tego stanowiła druga, główna sala. Tam gwar jeszcze nie ucichł. Ściany pomalowano na słoneczny odcień pomarańczy, parkiet został wyłożony ciemnym, świerkowym drewnem, klimatycznie skrzypiącym przy każdym kroku. Tu stoły były dłuższe, a przy nich stały głównie kilku osobowe, obite szkarłatem sofy. Przy jednym ze stanowisk pod ścianą siedziała kilku osobowa grupka studentów. Skąd wiadomo, że studentów? Zapijali wódkę piwem. Bliżej wejścia znajdowało się  jeszcze czworo osób, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Widać że wszyscy są sobie bliscy, ale nie wyglądali na pary, ani rodzeństwo. Na końcu pomieszczenia znajdowała się lada. Była dość masywna i wyciosana starannie z rudego drewna olchy. Obok na wysokich krzesłach barowych siedziało dwóch gości. Jeden wyższy pisał coś w zeszycie, natomiast ten niższy, blondyn opierał się plecami o wnękę, w której stał blat, a nogi trzymał na taborecie kompana i chrupał paluszki czytając kolorowe czasopismo. Barman wycierał właśnie długą szklankę z czerwonym logo jakiejś firmy oraz o czymś dyskutował z dwójką klientów.
 Axel usiadł po przeciwnej stronie lady. Wyciągnął telefon, ale znów nie było żadnych nowych  wiadomości. Może to i lepiej, nie miał nastroju na pijackie pogawędki z niedorozwiniętym kumplem, który dostaje delirium od byle piwa. Zastukał palcami po blacie sprawdzając godzinę w swoim urządzeniu.
 Z zamyślenia wyrwał go barman. Miał na oko ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany. Jego rude włosy prawie idealnie zlewały się z kolorem ścian, a ciemne oczy przypominały  trunek, który sprzedawał. Nie wyglądał jednak źle, akurat małej grupie wybranych osób w takich barwach do twarzy. Zapytał o coś chłopaka, lecz ten nie rozumiał.
-Przepraszam- zaczął.- Nie znam Czeskiego mógłby Pan powtórzyć?- spytał po angielsku.
 Tamten uśmiechnął się, a jego oczy niezauważalnie zabłyszczały.
-Oczywiście, najmocniej przepraszam. Co podać?
 Miał całkiem dobry akcent, ale nie zdziwiło to Axela. Ludzie ze wschodnich rejonów zawsze znali przynajmniej kilka języków obcych. Nie wiedział czy był to zwykły stereotyp czy rzeczywiście tak się utarło w tej kulturze jeszcze za czasów kryzysu, gdy każdy stąd wyjeżdżał.
-Piwo. Bez soku- powiedział i znów spuścił głowę szukając czegoś w komórce.
 Rudy zabrał się do pracy sięgnął na wieszak znajdujący się za nim. Zdjął jeden z wiszących tam kufli.  Podłożył naczynie pod srebrny kran, z którego zaczęła wypływać złota ciecz tworząca na wierzchu cienką warstwę gęstej piany. Odłożył napój na blat, wyciągnął spod lady podkładkę i postawił gotowe zamówienie przed cudzoziemcem.
- Płaci pan w euro czy koronach?
 Axel oderwał wzrok od ekraniku i zaczął grzebać w portfelu.
-W euro, jeśli można.
-4 euro.
 Wyciągnął drobne i podał je chłopakowi. Że też nikt nie pomyślał do tej pory, żeby ujednolicić w końcu tę cholerną walutę. W jednym stara unia miała minimalną rację, waluty powinny być takie same to ułatwiło by życie wielu obywatelom, a ci politycy i inni spece od finansów niech się sami babrają w ujednoliceniu wartości i kursu.
 Miał już zamiar spróbować swojego piwa, kiedy zorientował się, że barman ciągle stoi obok.
-Coś się nie zgadza?- zapytał.
 Ten jakby zaskoczony wzdrygnął się zmieszany. Oparł się o blat by być na wysokości oczu rozmówcy, tak by ten nie musiał spoglądać w górę.
-Ja tak tylko się zastanawiałem. .. skąd jesteś, jeśli można wiedzieć.
 Ach o to chodziło. Zdążył się już przyzwyczaić do takich pytań, jak był mały bardzo dużo podróżował,  a i teraz przy każdej okazji starał się zwiedzać nowe miejsca co bardzo pomagało mu w jego studiach i napełniało nowym natchnieniem. Mimo, że bardzo się starał nigdy nie potrafił jednak nauczyć się innego języka niż angielski.
-Nie żeby coś- skarcił się rudzielec,- ale masz bardzo charakterystyczny akcent. Jesteś może...
-Z Francji- wszedł mu w słowo szatyn.
 Oczy barmana jeszcze mocniej zalśniły. Widać musiała go bardzo ucieszyć ta wiadomość.
-O matko... jak super... mam tyle pytań- z radości zaczął energicznie gestykulować swoją wypowiedź- Jeśli tylko się zgodzisz odpowiedzieć- dodał po chwili.
 Axel rozsiadł się na krześle, założył nogę za nogę i postawił kufel pod nos.
-Skoro tak bardzo Cię to interesuje- odparł z sarkastyczną skromnością.- A mogę przynajmniej wiedzieć z kim mam do czynienia ?
 Barman klepnął się teatralnie w głowę.
-Och przepraszam, gdzie ja... Jestem Jakub.
Francuz po raz kolejny nie pociągnął łyka zimnego browaru, odstawił szklankę na podstawkę i wyciągnął rękę do nowego znajomego.
 -A ja Axel. Miło mi.
 Jakub uścisnął przyjacielski jego dłoń.
-Mi również.
 Uśmiechnęli się do siebie, po czym Axel zaczął rozmowę.
-Więc co? Interesujesz się Francją.
 Kuba energicznie pokiwał głową.
-O i to bardzo! Szczególnie uwielbiam tamtejszą kuchnie. Zwłaszcza wszystkie nietypowe rzeczy,  jak ślimaki czy wasze sery pleśniowe...
 Szatyn uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Tak to prawda, że wiele osób wypominało jego narodowi dość... dziwne smaki. Jednak każdy kto choć raz spróbował tam zjeść od razu zaczynał twierdzić,  że nie ma nic lepszego, a przecież francuska kuchnia to nie są tylko te nieszczęsne ślimaki i robaki, których nikt na co dzień nie ruszy.
-Sorry, ale tu ci nie pomogę, nigdy ich nie jadłem, wiec nie wiem jak dokładnie smakują, chociaż sera tam jakiegoś próbowałem...
-Och nie, nie- zaprzeczył śmiejąc się.- Nie chodziło mi o smak. Chciałem właśnie wiedz.ieć, czy na prawdę to jecie. Ten tu- wskazał na wyższego gościa siedzącego przy barze- chce być kucharzem i przerabiał właśnie ostatnio kuchnie francuską, ale od niego niczego się nie dowiem- oparł brodę na dłoniach i rzucił tamte mu złośliwe spojrzenie.- Jedyne co wie o tym kraju to to, że istnieje i chce tam pracować.
 Wysoki jegomość obrzucił go spojrzeniem nienaturalnych, różowych oczu. Był mniej więcej wzrostu Jakuba, ale wydawał się nieco chudszy. Długie, brązowe, bardzo zadbane włosy miał spięte w kucyk, który spoczywał na jego piersi. Przed sobą trzymał zeszyt, a w nim pisał coś ciągle cyrylicą. Jeszcze raz spiorunował rudego wzrokiem, lecz ten jednak nawet nie drgnął i ciągle wyzywająco spoglądał w jego stronę.
-No co Bram źle mówię.
 Brunet zmarszczy brwi jednak po chwili wyraz jego twarzy stał się łagodny a on sam jakby zaczął promieniować pewnością siebie.
-Przepraszam za mojego znajomego, ale cóż... rodziny ani przyjaciół się nie wybiera.
 Axela trochę zbiło to z tropu. On mówił po francusku. Dlaczego więc tamten Czech upierał się że nic nie wie o kraju, do którego chce się przenieść?
 Nie zamierzał długo nad tym myśleć, miał już dość zmartwień na głowie. Pochwycił kufel w rękę i w końcu wziął duży łyk. Zaznał niesamowitego uczucia. Nigdy jeszcze nie pił tak dobrego piwa... bez soku.
-To jest świetne!- rzucił radośnie do barmana.
Ten zabierał się właśnie za polerowanie reszty szkła.
-Cieszę się słysząc to z twoich ust. Mój ojciec prowadzi browar, z którego pochodzi- wskazał na szklankę.- Chce go kiedyś przejąć...
 Uśmiechnął się do swoich myśli. Axel znów wtulił się w swoją bluzę. On też miał marzenia.
 Jakub zauważył, że jego rozmówca spochmurniał.
-A co ty byś chciał robić w życiu?- rzucił, aby coś powiedzieć.
 Cudzoziemiec uciekł wzrokiem i zaczął nerwowo przebierać nogami. Rudy zdziwił się nieco i przechylił pytająco głowę. To zachowanie wzbudziło w nim ciekawość.
-Powiedz.
 Axel spuścił wzrok.
-Obiecaj, że nie będziesz się śmiał.
Kuba przyłożył rękę do piersi na znak przysięgi. Francuz rozejrzał się o dookoła.
 -Architekt- odparł cicho.
Jakub nie wiedząc co w tym takie wstydliwego wrócił do polerowania naczyń.
 -W sumie fajnie- dodał.- Znaczy nie rozumiem czemu się tego tak wstydzisz, przecież to ciekawe zajęcie, a jakie opłacalne. No i trzeba mieć do tego talent i pasję, a jak człowiek ma pasje to dobrze o nim świadczy. 
 Szatyn oparł się o ladę i westchnął głęboko. 
 -Niby tak- zaczął,- ale zawsze kiedy o tym wspominam słyszę, że to bardziej babskie zajęcie. Wiesz, gdy mówisz ludziom, że chcesz projektować od razu przed oczami mają katalogi z meblowego i stare ciotki kupujące trzy godziny dodatki do sypialni.
 Tamten pokiwał tylko głową. 
 Grupka młodych ludzi, która dotąd siedziała z tyłu pomieszczenia zaczęła się powoli zbierać przez co podniósł się chwilowy szum. Gdy wyszli sale ogarnął spokój. Nawet studenci coś ucichli. Słychać było tylko szum kranu na zapleczu, w którym Jakub zaczynał nalewać wodę i płyn do mycia podłóg do wiadra. Mimo cało dobowego otwarcia tu także trzeba było sprzątać, a nie zapowiadało się na nowych klientów. 
 Jednak życie to ciągłe pasmo rozczarowań i niespodzianek.
 Do baru wbili, bo inaczej się nie da tego nazwać, trzej dość tędzy mężczyźni. Jeden z nich puścił oczko do młodej, zgrabnej studentki. Ta zaś przysunęła się bliżej towarzysza manifestując swoją dezaprobatę dla karczka. Ten tylko coś zaklął pod nosem.
 -Siema młody- rzucił jeden z nich, gdy dopadli baru- Kopsnij no z trzy piwka na początek, co ?
 Jakub odstawił wiadro od kranu z którego nalewał wodę i strzepnął ją z rąk .
 -To poczekajcie chwile,- powiedział baz większego entuzjazmu. Widocznie znał ich, a być może miał z nimi także jakieś niemiłe wspomnienia. Westchnął przeciągle- muszę skoczyć po coś na zaplecze.
 Grupka tak szlachetnych rycerzy ortalionu zdążyła się zająć jakimś innym tematem. Najniższy wyraźnie zniesmaczony, że rudy przerwał mu rozmowę i chyba podirytowany niegrzeszącym entuzjazmem tonem, chciał już podejść bliżej blatu, ale ich (prawdopodobnie) szef zagrodził mu drogę ręką.
 -Dobra, dobra- dodał tamten.- Tylko ruchy, bo wiesz...- wykonał ręką jakiś bliżej nieokreślony gest i spojrzał porozumiewawczo na tego małego. 
Kurdupel tylko uśmiechnął się głupio. 
 Rozejrzał się wokół siebie. Przy barze stało osiem krzeseł. Dwa z nich, pod ścianą, zajmowali jakiś rusek i blondyn. Na środku siedział szatyn. Po jego prawej stronie zostały dwa wolne miejsca,  a po lewej jedno. „Ni huja”- pomyślał dres po tym, jak w jego prostym rozrachunku wyszło, iż nie ma jak usiąść przy ladzie, ażeby nie trzeba było się rozdzielać. Oczywiście jego mózg otumaniony wieloletnie i sumiennie praktykowaną abstynencją nie wytworzył myśli: „Hej, bar jest pusty, usiądź koło drzwi. Najwyżej, jak rzygniesz to blisko na pole.” .
 -EJ TY, rusz dupę- zawołał do Axela. Ten jednak nie zareagował- SŁYSZYSZ !?
  Francuz poderwał się i popatrzył na karczka pytającym wzrokiem. 
 -Ja przepraszam bardzo, ale nie rozumiem. Nie umiem mówić po czesku...
 -CO TY TAM PIERDOLISZ!?- wrzasnął.
 Axela tym razem oblał już zimny pot. Z oczu tamtego typa ciskało piorunami, wyglądał, jak gdyby miał się zaraz poderwać do walki, a to szatyn miał być jego ofiarą, na domiar wszystkiego nie rozumiał nawet za co ma dostać przysłowiowy wpierdol. Omiótł sale błędnym w rokiem, poszukując pomocy. Kuba nadal nie wracał zza zaplecza. Rozejrzał się po sali. Studenci nagle zniknęli,  jakby się gdzieś teleportowali, a oprócz nich do baru już nikt więcej nie zawitał. 
 -Ja ci kurwa dam cwelu, chodź,  no chodź – kiwał głową i machał rękami, jakby kazał psu zrobić sztuczkę.- słyszysz KURWA!? 
 -Ej- zza pleców dresa wyłonił się brunet- Nie wysilaj się on i tak nie rozumie, a poza ty nie możesz usiąść, gdzie indziej? Tam są fotele z poduszkami, myślę, że będą lepsze niż taboret...
 -A ty co?- Poderwał się tamten- jego obrońca, z urzędu cię wysłali!? On nie potrzebuje adwokata.
 Ten tylko uniósł kącik ust w górę,  wykrzywiając je w sarkastyczną uśmiech. 
 -O jejku skąd wiesz?
 Rzucił mu wyzywające spojrzenie. Karczek, który stał dotąd obok Axela ruszył w jego kierunku, on zaś przybliżył się bliżej chłopaka przez co całe zajście wyglądało, jak akcja z użyciem szermierki teatralnej. Axel otworzył szerzej oczy. Czy oni zamierzali zrobić tu jakąś ustawkę?  
 Jakub wrócił z zaplecza niosąc, małą, zielona beczkę. Przystanął w progu, gdyż widok, jaki zastał wręcz uderzył go wizją późniejszych kłopotów. 
 - Bram nie.
 -Bram tak- wycenił brunet nawet nie patrząc w stronę rudego. 
 -Ja go nie będę ratował- odezwał się, siedzący dotąd cicho, blondyn bawiąc się kosmykiem złotych włosów, nie odrywając wzroku z nad gazety.
 Barman zmierzył go wzrokiem i nawet nie próbował nic dodać.
 Łysy zacisnąć mocniej pięści i zęby, w jego oczach płoną ogień nienawiści i podeptanej ambicji, a w mózgu zapewne szumiał alkohol. Bram przełknął cicho ślinę i przeklął w myślach. Nie było to najrozsądniejsze posunięcie z jego strony, a na pewno bardzo ryzykowne. Nie chciał zarobić śliwy pod okiem przed przeprowadzką do, co jak co, ale cywilizowanego kraju. 
 -Jakby co to bądź gotów- rzucił cicho do Axela.
 Francuz tylko wytrzeszczył oczy jeszcze bardzie i chciał już coś powiedzieć, zaprzeczyć, poprosić o rozluźnienie napiętej sytuacji, która, niechcący, wywiązała się przez niego, lecz brunet od razu odwrócił się w stronę przeciwnika. Także spiął ciało, jakby gotowy postawić pierwszy krok. Dres gwałtownie przechylił głowę, tak że coś chrupnęło mu w szyi. 
 - To co zaczynamy?- Rozmasował jeszcze dłonie. 
 - Ano, zaczynajmy.
 Ich spojrzenia się spotkały. Łysy ruszył na Brama. Zamachnął się i z całej siły cisną pięścią w stronę, w którą, według jego ustaleń, miała znajdować się twarz rywala. Jednak jedyne co napotkał to tylko powietrze. Chłopak uchylił się od ciosu, po czym mocno zacisnął dłoń na przedramieniu Axela, który spojrzał nań z niemym pytaniem.
 -Wychodzimy- powiedział Bram, aż zadziwiająco opanowanym, aczkolwiek niespokojnym głosem.
 Zanim napastnik zorientował się co się dzieje zdążyli wybiec z lokalu. Nie przebiegli przez plac, chłopak ciągnął szatyna w prawo w stronę bocznych uliczek. Kiedy stwierdził, że są we w miarę bezpiecznej odległości schowali się za jednym z rogów kamienic i zaczęli nasłuchiwać. Było cicho. Tylko z oddali dochodziło cichnące echo kroków. 
 Bram westchnął z ulgą i puścił Axela. Obaj zdyszani oparli ręce na kolanach
 -Czy ty jesteś normalny!? – Doszło gdzieś zza pleców bruneta.
 „O matko Rosjo- pomyślał- zero szacunku i wdzięczności dla wybawcy, tfuu”
 Skierował różowe oczy w stronę zielonych.
 Niespecjalnie, a co?- Odparł bezceremonialnie. 
 Axel, aż wyprostował się zaskoczony, tak prosta odpowiedzią. 
 -A tamten barman!? Przecież mogą mu coś zrobić...
 -Wątpię. Jest tu dość ważną osobą, a są na tyle trzeźwi, żeby to pojąć- wyprostował się i przeciągnął.- To, jak panie architekcie... wszystko w porządku ?
 „Skąd ty to ...”- przemknęło mu przez myśl,  ale potem przypominał sobie, że siedział dość blisko by usłyszeć kiedy rozmawiali z Jakubem. Stwierdził,  iż kiedy indziej ponarzeka na brak prywatności w tym świecie i będzie miły dla jegomościa, z którym zapewne przyjdzie spędzić mu kilka następnych godzin na świeżym powietrzu, trzymając się z dala od knajpki. 
 -Tak, wszystko dobrze, a z tobą?
 -Też – podrapał się po nosie rękawem.- Tak w ogóle to cześć, jestem Bram.
 Uścisnęli sobie dłonie. 
 -Axel- uśmiechnął się do nowego znajomego.
 Ruszyli spacerkiem w głąb ulicy.
 -Więc, jak długo zostajesz w mieście?- Zaczął Bram.
 Axel wzruszył ramionami.
 -Nie wiem. Do kiedy moi głupi kumple wytrzeźwieją.
 Brunet zaśmiał się.
 -Tylko nie mów ze wrócili do Francji bez ciebie.
 Ten rzuci mu tylko spojrzenie zmęczonego życiem człowieka. 
 -Oł- zreflektował się.- Czemu? 
 Axel Westchnął przeciągle. Nie chciał o tym gadać, ale jak nie o tym to o czym?
 -Przyjechaliśmy tu na weekend- zaczął, - od piątku do teraz, ale wiesz... dzisiaj nie chciało mi się pić. Przyjechałem tu głównie po to by pozwiedzać i się czegoś nauczyć, bo kocham to co robię i każde moje działanie kierunku je głównie tym. Ale wracają do tematu ... oni poszli... mnie nie było, wzięli moje bagaże, hotel wymeldowany, wiesz...
 Spojrzał nieufnie towarzysza w poszukiwaniu dezaprobata na jego twarzy. Lecz... nie znalazł jej.
 -To może ja cię podwiozę- zapytał ni stąd ni zowąd.
 Studentowi architektury, aż serce mocniej zabiło.
 -Naprawdę? -Spytał z niedowierzaniem.
-Tak. Tylko auto zaparkowane dość daleko, ale w porównaniu z tym co mamy przejechać... nie, żeby to był problem, lubię długie podróże, a przy okazji może już obejrzę parę mieszkań do wynajęcia. Mam się tam za tydzień przeprowadzić... a i o paliwo też się nie martw, kiedyś się rozliczymy.  
 Axelowi nie pozostało nich tylko trwać w bezgranicznie ufności, wdzięczności i szczęściu, a także dziękować  Bogu,  za narwańców. 
 -Ok, więc... chcesz się przeprowadzić do mojego miasta? Mogę ci pomóc w doborze mieszkania jeśli nie masz nic przeciwko...
 I tak rozmawiali całą drogę do auta, a ich zniżone głosy niosły się między labiryntem kamienic.

piątek, 12 czerwca 2015

Prawdziwe intencje I

 Świat za oknem białej, rosyjskiej taksówki tonął w niezliczonych kroplach deszczu już od dobrych kilku dni. Młoda, na oko dwudziestoletnia kobieta o smukłej sylwetce, spoczywała na brązowym siedzeniu, znajdującym w tylnej części samochodu, ciągle wiercąc się, jakby syntetyczna skóra fotela była rozgrzanym do czerwoności węglem kamiennym. Sprawiała bardziej wrażenie ciekawskiej dziewczynki, niż osoby, która niedawno osiągnęła już wiek dorosły. W stosunku do panującej pogody ubrana była dość skąpo. Miała na sobie czerwony płaszcz przeciwdeszczowy, spod którego prześwitywały wytarte, jeansowe szorty oraz ciemno zielony bezrękawnik. Na nogach widniały markowe kozaki z czarnej jak smoła skóry. Oprócz złożonego kaptura pelerynki nie posiadała żadnego nakrycia głowy. Proste, białej włosy mogły swobodnie wirować w takt ciągłego ruchu ich właścicielki, nie przesłaniając jej zarazem w żaden sposób widoku. Ciekawskie oczy-prawe niebieskie, lewe zielone, znajdowały się nad małym, lecz lekko garbatym nosem, który był charakterystyczny dla ludzi z tego rejonu. Na jasnej, sercowatej twarzy wrażenie robiły także pełne, bladoróżowe usta, jakby stworzone wprost tylko i wyłącznie dla niej.

Po lewej stronie na sąsiednim siedzeniu spoczywała szara, pokaźnych rozmiarów walizka. Wypełniona była zapewne ubraniami i produktami pierwszej potrzeby. Z tego iż praktycznie zastygła na swoim miejscu, to znaczy nie podskakiwała w rytm wybojów na drodze, można było wnioskować, że została wypakowana po brzegi. Co do stanu nawierzchni... Nie spełniała ona na pewno kryteriów najwyższej jakości, ale spokojnie dało się jechać i nie nabawić jakiś wielkich mdłości. W samym Petersburgu było dość przyjemnie. Najgorszy odcinek to dojazd do miasta. Przejazd przez Moskwę w godzinach szczytu też nie był dobrym pomysłem, no ale cóż, nie miała wyjścia. Matka zaplanowała jej podróż już dawno temu.

Zorientowała się, że podróż dobiega końca, gdy samochód zjechał z głównej ulicy. Z obu stron alejki wyrastały dwupiętrowe, piaskowe kamienice. Nie przypominały niczym mieszkań w stolicy. Wyglądały bardziej, jak domki z piernika. Każda z nich miała masywne, drewniane drzwi i bogato zdobione okiennice.

Auto podjechało na jedno z wyznaczonych miejsc parkingowych. Drzwiczki otworzyły się, a dziewczyna chwyciła za rączkę walizki i wystawiła ją na chodnik. Sama wyciągnęła portfel, z którego wyjęła zapłatę dla kierowcy.

-Dziękuję bardzo- powiedziała wręczając mu pliczek banknotów.

Taksówkarz przyjął je, a kobieta wysiadła z samochodu.

-Ależ nie ma za co- odparł i gdy tylko usłyszał trzask zamykanych drzwi odjechał w dalszą podróż.

Pozostawiona sama sobie stała na dróżce przed swoim nowym domem. Wyglądał jak wszystkie inne. Piaskowe ściany, na parterze dwa wypukłe okna, na piętrze trzy ze skrzynkami na kwiaty. Ich ramy jak i zdobienia wykonane były z ciemnego drewna tak samo, jak gzyms biegnący wzdłuż domu dzieląc go na dwie części. Całość tworzyła efekt przytulnego domku i szczęśliwej rodziny. Im dłużej na niego patrzyła tym bardziej nie mogła uwierzyć, że będzie mieszkać w nim sama.

-Przepraszam, mogę w czymś pomóc?

Odwróciła się gwałtownie w stronę, z której dobiegał głos. Jej śnieżne włosy zawirowały by po chwili znów opaść na ramiona. Tuż obok niej stał wysoki na jakieś dwa metry, dobrze zbudowany mężczyzna. Ubrany był w długi, jasny płaszcz, a w ręku trzymał niebieski parasol. Miał bardzo zadbane, brązowe włosy, które stanowiły idealną parę do jego jasnej karnacji. Ciemne, piwne oczy spoglądały na nią bez wyrazu czego całkowitym paradoksem wydawał się jego niezwykle promienny uśmiech. Gdyby nie słowiańskie rysy i niepodrabialny akcent nie uwierzyłaby, iż jest to Rosjanin.

Trochę ją zatkało. Zawsze była bardzo wstydliwa i nieufna w stosunku do ludzi co często przeszkadzało jej w zawieraniu nowych znajomości. Widząc jej zakłopotanie postanowi zagaić rozmowę.

-Może zgubiłaś się tutaj? Gdzie chciałabyś się dostać?- Powiedział i jeszcze szerzej się uśmiechnął.

Wzdrygnęła się.

-Nie, nie- zaprzeczyła machając przy tym chaotycznie rękami.- Ja tu teraz będę mieszkać i tylko oglądałam dom z zewnątrz zanim wejdę do środka- odparła nerwowo mając nadzieję, że sobie pójdzie.

Po raz kolejny rzucił jej uśmiech, który zwaliłby z nóg każdą singielkę w promieniu kilometra.

-Naprawdę? To cudownie zawsze było tu tak pusto. Mieszkam zaraz obok- dodał wskazując pobliskie drzwi.- Może pomogę ci się rozgościć? Masz tam pewno dużo pudeł do rozpakowywania, a w dwójkę zejdzie szybciej.

Dziewczyna starała się zrozumieć o co mu może chodzić. Żaden normalny człowiek nie wprasza się tak od razu do domu nieznajomego. I jeszcze ta szczera chęć pomocy... jakoś nie pasowało to do tego kraju. On cały nie pasował do tego kraju!

Już chciała mu odmówić gdy ten spostrzegł się, że jest zbyt nachalny.

-Ah... przepraszam cię. Na pewno chciałabyś odpocząć po podróży. Zapewne przebyłaś długą drogę i wszystko czego ci brakuje to nieproszony gość w twoich włościach- mówił tak wzniośle, że zrobiło się jej głupio.- Nigdy nie byłem zbyt dobry w kontaktach między ludzkich. Lubię po prostu dużo mówić i jestem zbyt skory do pomocy- dodał przyjaznym tonem.-Chyba już czas na mnie, nie zawracam ci więcej głowy moją bezsensowną paplaniną. Pójdę więc tam gdzie nie będę ci zawadzał. Bywaj- rzucił z za pleców idąc w stronę mieszkania.

Zmieszana i wściekła na swoją nieśmiałość stała dalej na miejscu gniotąc krawędź pelerynki. Przygryzła dolną wargę. Wiedziała, że nie należy tak ufać obcym, ale wyglądał na dobrego i pogodnego. W sumie nie znała tu jeszcze nikogo więc co jej szkodzi zaprzyjaźnić się z nim.

-Em...- zaczęła. Chłopak odwrócił się.- Może wpadniesz na kawę?

Na jego tworzy znowu zagościła radość. W tej okolicy chyba nie mieszka zbyt wielu jego znajomych.

-Z wielką chęcią. Tak w ogóle nazywam się Siergiej- podał jej rękę.

Uścisnęła ją i powiedziała tak raźnie, jak tylko umiała.

-Mówią mi Fun. Miło cię poznać Siergieju.

-Mi również Fun.

I razem weszli do środka.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Prawdziwe intencje (prolog)

 Księżyc właśnie pojawił się na granatowym nieboskłonie, zmieniając tym samym słońce na miejscu pracy. Wskazówki starego, szarożółtego Big Bena, bez którego Londyn nie byłby Londynem, informowały, iż właśnie minęła dwudziesta. Wiatr głucho zaszeleścił między zabytkowymi, burymi budynkami. Na balkonie mieszkania drugiego piętra wylegiwał się się gruby, szary kocur, który najprawdopodobniej nie zauważył, że powoli robiło się już zimno. Blade, nikłe światło z ulicznych latarni delikatnie odbijało się w oknach starych kamienic, które jakby z podziemii wyrosły na krawędziach brukowanej nawierzchni. W jednym z nich widać było jak w powieszonym przy ścianie, czarnym telewizorze błyskają kolorowe obrazy. Inne zaś, zasłonięte roletą, nie chciało zdradzać żadnych szczegółów z życia mieszkańców. Każdy, nie licząc okien, idealnie płaski bloczek około dwudziestu siedmiu mieszkań skrywał rozterki, historie oraz emocje swoich domowników. Zarówno tych nie mających nic do ukrycia, jak i tych ceniących sobie odrobinę prywatności. W szczelinie pomiędzy dwoma budynkami, których parter został przerobiony na kawiarnie i sklepiki, stał wysoki, szczupły mężczyzna. Nie był to typ handlarza dobrze znanych wszystkim używek,choć co prawda obdarzyć go zaufaniem także było ciężko. Człowiek, ubrany w ciemny, długi płaszcz, odświętne, materiałowe spodnie oraz markowe buty pod kolor. Stał oparty jedną nogą o wyrzeźbiony prostokątny narożnik. Na głowie spoczywał mu kruczo czarny kapelusz borsalino, a pod nim starannie ułożone, zaczesane, ciemno brązowe włosy. Twarz nie wyrażająca praktycznie żadnych emocji, a na niej niebieskie, wygasłe oczy ,lekko zmarszczone brwi i mocno zaciśnięte, blade usta. Od lewego kącika do końca podbródka widniała szpecąca, cienka, zaróżowiona szrama. Prawa ręka niepewnie trzymała przy ustach dogasającego już papierosa, lewa natomiast sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej telefon. Klapka z szarej obudowy odleciała na bok. Postukał kilka razy po ekranie, a bijące z niego światło oświetlało jego skrytą dotąd w mroku twarz. Wybierając opcje zaczął mamrotać pod nosem “Czas na świecie”, “Anglia”, “Londyn”... . Tak jak myślał, czas się skończył. Uśmiechnął się szczerze do siebie i już chciał postawić krok w stronę głównej ulicy, gdy poczuł na ramieniu czyjś stanowczy, żelazny uścisk. Przełknął ślinę i zaklął w duchu. Nie chciał się odwracać, jednak musiał to zrobić. Z dwojga złego lepiej to niż dostać w pysk...
[SC21]

sobota, 20 grudnia 2014

Krótko o Księżycowej Przystani (Pradawna ziemia: opowieść I)

 Szara, wąska uliczka. Domy są tak blisko siebie, że gdy otworzysz jedno okno drugiego nie ruszysz. Wszechobecny zaduch i brud na ulicach. Takie są właśnie uroki Księżycowej Zatoki. Małe miasto portowe, położenie niedaleko Smoczej Pieczary nigdy nie słynęło ze swej estetyki. Właśnie tego typu miejsca sprzyjają niekontrolowanemu wylewowi jednostek przestępczych. Codziennie zawijają tu statki z nowymi złodziejami, zabójcami i nielegalnymi handlarzami. Tak czy inaczej nie można tu spokojnie spać, a już na pewno nie w dzielnicy takiej jak ta. Dużo mieszkań, dużo łupów. Złota zasada. W tym mieście nie mieszkaj w kamienicach. Większe wypady do domów szlacheckich zdarzały się rzadko i kończyły fiaskiem. Najbezpieczniej było udać się do biedniejszej dzielnicy i wyszarpać spod desek podłogi wszystkie sekrety. Niejeden zdziwiłby się jaki skarb posiada ta “biedna” zielarka. Ludzie są świetnymi aktorami, jednak złodziej umie ich przejrzeć tak jakby znał cały scenariusz na pamięć. Ten fach wymaga wprawnego oka, precyzji w rękach i posiadania kilku szarych komórek. Zabójcy nigdy nie tracą czujności. Muszą znać całe miasto jak własną kieszeń, a przy tym ukrywać się i nie pokazywać nikomu twarzy. Szmuglerzy mają stosunkowo spokojną pracę. Muszą tylko pilnować własnego nosa, poskromić ciekawość oraz nie wtrącać się w interesy innych, a nikt ich w nocy nie zaskoczy. Nie są to jednak, w większości, cechy wrodzone. Każdy uczeń potrzebuje mistrza. Nie inaczej było z energicznym, siedemnastoletni, brunetem, o przenikliwym, piwnym spojrzeniu. Uczeń złodzieja, zresztą nie jakiegoś tam złodzieja, ale najlepszego przestępcy w całej zachodniej krainie. Samego Ferris'a Wielkiego. Nie ma potrzeby wyjaśniać skąd wziął się ten przydomek. Z nim się nie dyskutowało, no chyba, że komuś naprawdę nie podobało się na tym świcie. Nie był to jednak, ani mag, ani jeden z wiecznych elfów. Wiedział, że nie będzie mógł pośmiertnie nosić tytułu króla bezprawia. W ten oto sposób zapadła decyzja. Lepiej by przejął go jego uczeń niż jakiś młodzik, który tylko podwędził ciotce na straganie kilka butelek wina. Tak więc praktyki podjął u niego pewien nieszczęśnik. Dlaczego nieszczęśnik? Otóż Ferris nie rozczulał się zbytnio nad tym, że uczeń też człowiek. Ten właśnie młodzieniec, imieniem Daray, przebiegał teraz przez jedną z wąskich uliczek. Rozradowany z powodu możliwości wykazania się swoimi nieprzeciętnymi umiejętnościami, pędził czym prędzej do ustalonego miejsca. W głowie miał już cały plan napadu, którego nauczył się wcześniej na pamięć. Gdyby popełnił choć najdrobniejszy błąd mógłby zostać przyłapany i tym samym pożegnać się z wolnością na bardzo długo. Stary mistrz zawsze rzucał go na głęboką wodę. Nie jest ławo być uczniem króla złodziei. Gdy znalazł się już na miejscu, pomiędzy “Złotą tarczą”, a jakąś konkurencyjną oberżą, rzucił okiem czy, aby nikt go nie śledził. Doskoczył do ciemnych, drewnianych drzwi prowadzących do pomieszczeń wewnątrz budynku. Mieszkanie to należał do niejakiego Gnierata. Nie był to zbyt bystry człowiek. Przyjezdny. Przybył ze wschodu, a tam zresztą nikt nie był wybitnie inteligentny. Oczywiście, jak to bywa w tej okolicy, na parterze nie było okien. Wyżej jednak znajdowały się dwa okna. Daray nie widział nigdzie żadnej rynny, po której wspiąłby się na piętro. Jednak sąsiedni budynek stał jednak tak blisko, że mógł wdrapać się zapierając się o ściany domów. Przystanął. W oknie był zamontowany zamek. Przewidział taką sytuację i wziął kilka dodatkowych wytrychów. Największą głupotą tej mieściny było to, że okna miały zamki z obydwu stron. Jedna z najbardziej tajemniczych zagadek zachodnich krain. Gdy upewnił się, iż na pewno nie spadnie zabrał się za otwieranie okna. Wyciągnął z kieszeni

nożyk i wytrych. Wsunął je delikatnie do zdobionego zamka. Zaczął szukać odpowiednich wgłębień. Trwało to chwilę, ale gdy poczuł, że jest otwarty przekręcił nóż. Okiennice rozsunęły się z cichym zgrzytem. Jego oczom ukazał się wąski parapet z jasnego drewna. Ostrożnie postawił nogę na ciemnej podłodze. Ciche skrzypnięcie rozeszło się po izbie. Skarcił się w duchu. W pomieszczeniu panowała całkowita ciemność. Cisza dzwoniła w uszach. Deski były gładki i zimne.

Pomieszczenie nie było zbyt ozdobne. Na równoległej do okna ścianie wywieszona była mapa stolicy krainy, Zachodniej korony. Pod nią znajdowały się schody, a na lewo drzwi prowadzące najprawdopodobniej do sypialni Gnierata. Młody złodziej bezszelestnie przemknął w stronę stopni prowadzących na parter. Zszedł na dół. W domu unosiła się jakaś niespotykana aura. Czuć było, że jakiś mag przebywał tu niedawno. Pierwsze co poczuł to uderzenie gorąca jakby stał tuż obok wielkiego pieca, w którym okoliczny piekarz przygotowywał swoje wypieki. Czyżby nasz przybysz coś ukrywał?

Nie czekając ani chwili Daray zabrał się za poszukiwanie skrytki, o której dowiedział się od jednej ze służących sprzątających domy na tym terenie. Jego pierwszym celem była komórka pod schodami, lecz gdy spostrzegł, iż dom takiej nie posiada musiał znaleźć nową potencjalną kryjówkę. Przeanalizował w głowie najczęstsze lokalizacje sejfów. Wtem doznał olśnienia. Najczęściej skrytki umieszczane były za obrazami, a więc zaczął szukać zejścia do piwnicy.

Ciemność w pokoju znacznie utrudniała rozpoznanie jakiegokolwiek przedmiotu. W zaistniałej sytuacji sięgnął do sakiewki i wyjął z niej małą buteleczkę napełnioną do połowy atramentowym płynem. Jednym szybkim ruchem opróżnił jej zawartość i poczuł jak cienie przed jego oczami nabierają bardziej rzeczywistych kształtów. Ze wzrokiem kota spokojnie zdołał znaleźć zajście do podziemi. Prowadziła do niego ukryta w podłodze klapa. Podważył ją. Nie była zamknięta. Wskoczył do środka. Piwnica nie była jakoś specjalnie bogata. Pod ścianami znajdowały się drewniane półki, na których stało najróżniejsze jedzenie i przyprawy. Daray obiegł wzrokiem po każdej z nich. W końcu pod jedną zaważył pokaźnych rozmiarów, czerwony kufer z pozłacanym zamkiem. Uradowany podszedł do skrzyni. Położył na niej rękę. Była solidniejsza niż wyglądało. Nie mógł się doczekać kiedy zobaczy skarby jakie skrywa. Wziął wytrych oraz nóż do ręki. Przyłożył je do zamka. Znów zaczął szukać odpowiednich wgłębień. Gdy uznał, że może otworzyć skrzynkę przekręcił nóż. Ku jego zdziwieniu wytrych złamał się. Wyciągnął drugi. Tym razem staranniej kierując nim, w końcu udało mu się. Ostrożnie wręcz delikatnie otworzył wieko skrzyni. W jednej chwili jego “Nocny wzrok” przestał działać. W pomieszczeniu zrobiło się dużo chłodniej, a także ciemniej. Wyczuwalne było duże skupisko mrocznej magii. Złowrogi zaduch zdawał się wypełniać już cały dom. Doszło drapnie w gardle oraz oczy zaczęły silnie łzawić. Coś szarpnęło nim od środka. Dopadł do kąta i skulił się drżąc na całym ciele. Nagle rozległ się rozdzierający dźwięk, którego nigdy nikt nie chciałby usłyszeć. Przeraźliwy, złowieszczy ryk zapowiadający tylko ból oraz cierpienie. Podobnych wrzasków pewnie nie słyszano nawet w samej Dolinie Łez. Trzasnęły drzwi wejściowe Ostatkiem sił wziął się w garść i wypadł jak najprędzej z piwnicy. Zgiął się w pół próbując oczyścić osmalone płuca. Dobiegł do wyjścia. Z ogromną siłą kopnął wrota. Odbiły się od zewnętrznej ściany szarożółtego budynku. Podniósł głowę. Całe miasto wypełnione było oślepiającym blaskiem. Po niebie szybowały pomarańczowe skrzydlate istoty z płonącymi wściekle czerwonymi ogonami. Ifryty. Opanowały już całe miasto.

W niebo wzbiły się błagalne okrzyki. Na ulicach panował istny rozgardiasz. Daray nie zważając na nic popędził w stronę doków. Wybiegł na główną aleję. Popłoch ogarnął wszystkich. Domy płonęły niczym wielkie pochodnie. Każdy starał się ratować dobytek, bliskich i życie. W porcie łodzie pękały w szwach. Widział, że nie ma dla niego miejsca w żadnej z nich. Ogień pochłonął już część doku. Dając ponieść się instynktowi wskoczył do Białej rzeki.

Dał nurtowi nieść się daleko poza granice metropoli. Już z daleka widział jak jego rodzinne miasto, największy port zachodnich krain, królestwo złodziei płonie i upada.
[F13]
(Konkursowe, na ostatnią chwilę)