czwartek, 23 kwietnia 2015

Prawdziwe intencje (prolog)

 Księżyc właśnie pojawił się na granatowym nieboskłonie, zmieniając tym samym słońce na miejscu pracy. Wskazówki starego, szarożółtego Big Bena, bez którego Londyn nie byłby Londynem, informowały, iż właśnie minęła dwudziesta. Wiatr głucho zaszeleścił między zabytkowymi, burymi budynkami. Na balkonie mieszkania drugiego piętra wylegiwał się się gruby, szary kocur, który najprawdopodobniej nie zauważył, że powoli robiło się już zimno. Blade, nikłe światło z ulicznych latarni delikatnie odbijało się w oknach starych kamienic, które jakby z podziemii wyrosły na krawędziach brukowanej nawierzchni. W jednym z nich widać było jak w powieszonym przy ścianie, czarnym telewizorze błyskają kolorowe obrazy. Inne zaś, zasłonięte roletą, nie chciało zdradzać żadnych szczegółów z życia mieszkańców. Każdy, nie licząc okien, idealnie płaski bloczek około dwudziestu siedmiu mieszkań skrywał rozterki, historie oraz emocje swoich domowników. Zarówno tych nie mających nic do ukrycia, jak i tych ceniących sobie odrobinę prywatności. W szczelinie pomiędzy dwoma budynkami, których parter został przerobiony na kawiarnie i sklepiki, stał wysoki, szczupły mężczyzna. Nie był to typ handlarza dobrze znanych wszystkim używek,choć co prawda obdarzyć go zaufaniem także było ciężko. Człowiek, ubrany w ciemny, długi płaszcz, odświętne, materiałowe spodnie oraz markowe buty pod kolor. Stał oparty jedną nogą o wyrzeźbiony prostokątny narożnik. Na głowie spoczywał mu kruczo czarny kapelusz borsalino, a pod nim starannie ułożone, zaczesane, ciemno brązowe włosy. Twarz nie wyrażająca praktycznie żadnych emocji, a na niej niebieskie, wygasłe oczy ,lekko zmarszczone brwi i mocno zaciśnięte, blade usta. Od lewego kącika do końca podbródka widniała szpecąca, cienka, zaróżowiona szrama. Prawa ręka niepewnie trzymała przy ustach dogasającego już papierosa, lewa natomiast sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej telefon. Klapka z szarej obudowy odleciała na bok. Postukał kilka razy po ekranie, a bijące z niego światło oświetlało jego skrytą dotąd w mroku twarz. Wybierając opcje zaczął mamrotać pod nosem “Czas na świecie”, “Anglia”, “Londyn”... . Tak jak myślał, czas się skończył. Uśmiechnął się szczerze do siebie i już chciał postawić krok w stronę głównej ulicy, gdy poczuł na ramieniu czyjś stanowczy, żelazny uścisk. Przełknął ślinę i zaklął w duchu. Nie chciał się odwracać, jednak musiał to zrobić. Z dwojga złego lepiej to niż dostać w pysk...
[SC21]