sobota, 27 sierpnia 2016

Prawdziwe Intencje 3

 „Co ja tu w ogóle robię? „- przebiegało raz po raz przez myśl Filipa relaksującego się w ogródku jednej z krakowskich kawiarni. Słońce grzało tego dnia nader mocno, więc zamiast gotować się w domu i udawać, że piszę pracę dyplomową, która i tak nie zagwarantuje mu dobrej przyszłości,  postanowił wyjść na spacer. Nie miał na początku konkretnego celu. Przemierzając kolejną zawiłą uliczkę, oplatającą rynek główny niczym zamotana włóczka druty starej babuszki, natrafił na to miejsce, zapachem świeżo zmielonej kawy przywołujące miłe wspomnienia, nie tak dawno, minionych lat. Musiał korzystać z chwili melancholii. Jeszcze trochę, a nie będzie go stać nawet na filiżankę. Studia botaniczne to nie żyła złota. Niby kierunek nie jest, aż tak wymagający jak medycyna czy prawo, a jemu nauka przychodzi dość łatwo, lecz po roku już nie widział sensu w ich kontynuowaniu. Został jednak na te kilka lat syzyfowej pracy.
 Gdy jego rodzice wyjechali do Stanów on postanowił dokończyć naukę w ojczyźnie. Chodził jeszcze wtedy do liceum, wiec mieli nadzieję, że wybierze bardziej przyszłościowy kierunek. Jednak on nie za bardzo lubował się w rozkrajaniu zwierząt lub w długich chemicznych równaniach, z których większości i tak nie rozumiał. Tak na prawdę poszedł do klasy biologiczno- chemicznej tylko po to, aby móc w przyszłości wyjechać i razem z grupą innych biologów, pod pretekstem poszukiwania nowych składników kosmetycznych badać właściwości nieodkrytych gatunków w puszczy amazońskiej czy przeżywać inne tego typu wyprawy w różne zakątki świata. Niby nadarzyła się okazja nauki w Ameryce, ale wtedy miał do tego lekko lekceważące podejście. Przecież nic nie mogło pójść źle. Skończy studia w Polsce, znajdzie pracę, z której na pewno się wybije oraz zostanie zauważony, po czym z należnymi mu honorami zagwarantują mu zakwaterowanie i inne standardy życiowe. Nie mówiąc o matce i ojcu odszczekującym to co mówili o sadzeniu ogródka i przycinaniu trawników. 
 Nie skorzystał jednak z pierwszej szansy, a jego szczęście nie pozwalało losowi na danie drugiej. Tak więc po kłótni z rodzicami, po totalnej odmowie pomocy i prawie całkowitym zerwaniu z nimi kontaktu, musiał zadowolić się niewielkim stypendium oraz skromną pensją z prac sezonowych. No i oczywiście tym co współlokator dokładał do wspólnych wydatków. Przecież Zośka nie musiała nawet kupować jedzenia, także logicznym było, że wyrówna ceny na poziomie rachunku za prąd i tym podobnych. Miał wrażenie, że ją wykorzystuje. Czuł się z tym źle, ale nie miał wyjścia, poza tym to ona i tak zużywała więcej prądu siedząc godzinami w łazience niż on modląc się przy komputerze nad pracą dyplomową. 
 Zamieszał kawę po czym tą samą łyżeczką odkroił sobie kawałek kremówki. Machinalnie spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia, a słońce nadal urządzało sobie piekiełko. Odetchnął głęboko. „To wszystko nie ma sensu- myślał. Rozsiadł się wygodniej odrzucając głowę do tylu. Nawet przez zamknięte powieki przebijało się niezwykle jasne światło. – Kim jesteśmy,  do czego zmierzamy, do czego dążę, gdzie będę... potrzebuje wakacji. Tydzień... albo nie trzy tygodnie... nie no po trzech się nie wyrobie. Dobra to niech będą dwa. Daleko stąd. Musze sobie wybrać nowe studia bo na tym daleko nie zajadę... będę sam, całkiem sam. Choć może lepiej wziąć Zofię... ona się w ogóle może opalać? ”. Myśli chaotycznie biegały mu po umyśle co sprawiało wrażenie, że wszystkie słowa, które słyszał w głowie zdawały się odbijać od ścian czaszki i długo wybrzmiewały, gdzieś z tyłu jego świadomości. Mógł to być również objaw udaru słonecznego. 
 Nagle jasność przesłonił mu jakiś duży obiekt. Otworzył oczy, a przed nimi ukazała się wysoka, czarno włosa postać ubrana w czarną, plisowaną  spódniczkę i przewiewny, biały golf bez rękawków. 
-Cześć- rzuciła rozpromieniona.
 Na twarzy Filipa zawitał uśmieszek ulgi. Zofia, jego współlokatorka. Jedna z niewielu osób, z którymi mógł porozmawiać o wszystkim oraz aktualnie jedyna „pod ręką”. Widząc ją, jak zawsze radosną, nie sposób było nie odwzajemnić tego cudnego entuzjazmu.
-Cześć. Siadasz ?- wskazał jej miejsce naprzeciw siebie. Pomachała przecząco głową. 
 -Nie, wole się przejść...
 Zapatrzył się na nią przez chwile. Była bardzo monochromatyczna. Jedyny kontrast do oczu ciemnych jak smoła i czarno białego stroju stanowiły mocno zarumienione policzki. Odznaczało ją pełno kontrastów. Uwielbiał kolory i przepych a ubierała się minimalistyczne i z klasą. Mogła sprawiać wrażenie osoby z mocnym dystansem, ale była niezwykle towarzyska. Cechowała się bogatą kulturą osobistą oraz uwielbiała dyskutować na temat swoich zainteresowań. Kochał w niej tę cechę. Wydawała się przez to taka czysta, a jednocześnie pełna życia. Choć ona mówiła, iż nie umie rozmawiać z ludźmi, uważał, że wychodziło jej to perfekcyjnie. Była zbyt idealna by istnieć, zawsze to powtarzał. Jej wygląd, osobowość, wszystko mogło przyćmić każdą inna osobę na świecie.
 Po jej czole spływały kropelki, błyszcząc w świetle upalnego słońca. 
 Powrócił do rzeczywistości, gdy ręką dziewczyny znalazła się tuż obok jego twarzy.
 - Czy ty mnie słuchasz w ogóle ?- zapytał a lekko zniecierpliwiona.
 - Nie, sorry co mówiłaś? – Odparł z udawaną arogancją co wywołało u niej śmiech. 
 Przeczesała palcami czarną grzywkę, odkrywając, zasłonięte nią dotąd, prawe oko. 
 -Trzeci raz pytam się czy pójdziesz ze mną na spacer? - Wyprostowała się splatając ręce za plecami. 
 Filipowi nie zostało nic prócz dopicia kawy i towarzyszenia jej w przechadzce. 

***

Szli brzegiem Wisły. Słońce chyliło się ku zachodowi. Woda wyglądała na wyjątkowo czystą i mieniła się w blasku żółtopomarańczowego światła. 
Po spokojnej tafli pływały wolno statecznik turystyczne, a przy brzegu kaczki urządzały sobie kolacje, korzystając z resztek pozostawionych przez ludzi. Chłopak ukradkiem spojrzał na przyjaciółkę. Zofia pisała coś na telefonie, odgarniając pasma długich, kruczo czarnych włosów spadających jej na wyświetlacz. 
 Spędzili oboje bardzo miły dzień, włócząc się bez sensu po różnych krętych uliczkach centrum Krokowa. Filip zerknął na wieżę zegarową. Robiło się późno, a oni wcale nie zmierzali w stronę domu.
 -Nie miał dziś przyjść ten magik od zmywarki- zagaił rozmowę.
 Zofia nie odrywając wzroku od telefonu odpowiedziała.
 - Tak, ale był wcześniej. Zapomniałam ci zadzwonić- spojrzała w niebo, chowają komórkę do kieszeni.
 On tylko spuścił wzrok. Cieszył się w duchu,  ze mogą jeszcze chwilę pospacerować, ale głowę zaprzątało mu wiele myśli. Zbliżały się urodziny jego siostry. Rodzice pewnie znów nie przylecą, prosząc go tylko o kupno kwiatów, tak jakby miał czas i pieniądze by wszystkim się zajmować. W sumie to jego poniekąd jego wina, ze nie może jej teraz z nimi być, ale nigdy się tym jakoś nie zadręczał. Przecież to był jej wybór. Ale w końcu był jej też coś winien. Jeszcze te plamy na jego nogach. Chyba ta „super” skóra, którą przykryli protezy nie przyjęła się najlepiej. To go akurat mało obchodziło. Wcześniej nawet z gołymi protezami chodził w szortach.
- Jest jeszcze jasno, chodźmy gdzieś- odparła radośnie. 
 Chłopak spojrzał na nią i zaśmiał się lekko.
-To znaczy?
-Nie wiem. Gdzieś !- zawołała i pobiegła przed siebie. 
 Zaskoczony Filip na chwile stanął w miejscu, ale po chwili już ruszył za nią i krzyknął.
 -Co ci się stało!? Gdzie biegniesz!?
Dziewczyna tylko pospiesznie odwróciła głowę w jego stronę i rzuciła.
 -Gdzieś !
Naprawdę uwielbiał tę energię. Ile by dał, żeby z nią być. Skarcił się w duchu, iż znów zaczął tak o niej myśleć, ponieważ życie znów przypomniało mu o tym, że jest to niemożliwe. Ten dzień skończyłby się dla niego dobrze i zasnąłby potem z uśmiechem na w ustach,  gdyby nie jeden moment, w którym rozwiane przez wietrze włosy dziewczyny ukazały na jej szyi napis, który tak dobre znał. „P15”. 

sobota, 23 lipca 2016

Skomplikowane (prolog)

 Siedzę na dachu jednego z niewielu ocalałych budynków. Przez zaparowane gogle maski gazowej spoglądam na świat, który odrzuciliśmy. Szaro brązowe pustkowie pełne zgliszczy. Panuje półmrok, jak podczas deszczowego dnia. Słońca już dawno nie ma. Może jedynie część jego promieni dalej walczy by przez zachmurzone niebo dostać się na ziemię. Raz po raz przez puste drogi przebiegnie zwierzyna z okolicznego lasu, wrastającego powoli w miasto by kiedyś mógł je pochłonąć w całości i stworzyć w jego miejscu osobliwą dżunglę. Wzrokiem omiatam okolice, jakby w poszukiwaniu czegoś, czego i tak nie mogę dostrzec znajdując się kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Moje oczy zatrzymują się raz po raz, na powyginanych prętach obrosłych w rdzę i pomarszczoną od upływu czasu oraz radiacji farbę. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę ile było u nas placów zabaw. Na tle wyniszczonej architektury bliźniaczych, obalonych budynków odznaczają się jako coś innego, bardziej kształtnego i ciekawszego. Kiedyś my, dorośli, nie zwracaliśmy na nie uwagi. Dziś przypominają nam, tym którzy przeżyli, czym niegdyś było życie. Bądź o naszych marzeniach czy nawet fakcie, iż, w większości, mieliśmy dla kogo znosić wszystkie przeciwności losu. Mogą wprawić one człowieka w stan głębokiej zadumy lub melancholii. Jednak mi przypominają plan zdjęciowy taniego horroru.
 Patrząc w przeszłość, wypadałoby zastanowić się nad istotą człowieczeństwa. Nad czymś bardzo kruchym.
 Ile dusz mogło tu zgasnąć? Mieszkały w tym mieście miliony osób, każda z własnymi, osobnymi sprawami, obowiązkami. Podejmowali odmienne decyzje, śmiali się razem, płakali, dogryzali. A teraz? Teraz ich nie ma. Bezludna wyspa. Po co im było to wszystko: studia, praca, porażki, sukcesy? Całe ich życie zniszczyli ludzie dokładnie tacy sami, jak oni. Może trochę bardziej bogaci i z większymi wpływami, a także brakiem sumienia. Od czasu do czasu nachodzi mnie myśl „Czy nie pękli?”. Czy przynajmniej jeden z nich jednak nie okazał skruchy lub nie przestraszył się niewidzialnej siły rządzącej tym światem i nie zawahał się wydając rozkaz, albo naciskając kolejny guzik, wysyłając w powietrze następną rakietę. Co by się stało, gdyby przestał? Może żylibyśmy teraz w tym samym spokojnym świecie co przedtem. Ktoś szedłby do biura, inny na wykład. Słońce świeciłoby rozgrzewając asfalt do nieziemskich temperatur... tak szczerze to nie wiem co by się mogło jeszcze stać. Może moja sąsiadka, długowłosa szatynka, studentka literatury, której rodzice płacili za mieszkanie, i która zawsze, gdy tylko wyjątkowo zdarzyło mi się nocować w domu, witała mnie tym rozbrajającym uśmiechem dziecka, nic nie wiedzącego o życiu, zrobiłaby to jeszcze kilka razy. Może ten chłopak z kwiaciarni, z blizną na nosie, poszedłby w końcu za radą i zaczął spełniać się w swojej artystycznej pasji. Tak miło się patrzyło, jak malował. Może nareszcie dozorca wyprowadziłby nasze kontakty, jeśli nie na plus to chociaż na zero, aby nie zostały one takie tragiczne, po sam grób. A może to wszystko by mnie w końcu zabiło. Prawdopodobne, ale to tylko przypuszczenia.
 Jednako co do jednego mam pewność. Co zrobiłby ten człowiek. Oczywiście, ze stałby się zerem. Kompletna ofiara losu i tchórz. Kiedy już w coś idziesz nie da rady zawrócić. Należy też pamiętać, że dopóki nie robisz nic co diametralnie zmieni ten świat, ludzie nie będą ci ustępować - jesteś tylko jedną, małą osóbką. Nie opłaca się buntować "bo tak, bo mam zły dzień". Moja nienaruszalność okupiona została czasem i ciężką pracą. Pomógł mi w tym oczywiście wrodzony talent oraz brak jakichkolwiek przejawów moralności, ale do wszystkiego dochodzi się samemu. Jeśli istniałby taki ktoś, kto okazałby się zbyt słaby, by zrozumieć ile poświęcenia warta jest nauka, najprawdopodobniej w momencie padłby na podłogę, ginąc od czegoś co akurat byłoby pod moją ręką. Rzygać mi się chciało widząc, jak ci idioci mający czelność nazywać się ludźmi, wiedli monotonne, nudne i nikomu niepotrzebne życia. Czym niby przysłurzy się światu kolejna "kopiuj wklej" rodzinka, gdzie jedynym jej celem jest wychowanie i ochrona dzieci, po to tylko by potem mogły wychować następne dzieci. To... takie głupie.  Ludzie w tym momencie panują nad światem, dlatego nie można ich dłużej nazywać zwierzętami. Jeśli każdy człowiek nie ograniczałby się tylko do wydania potomstwa, a potem byle do śmierci, być może bylibyśmy na niewyobrażalnie wysokim stopniu rozwoju technologicznego. Nie zmuszałoby mnie to do badań na temat rzeczy, tak podstawowych. Takich, jak nieśmiertelności...
 Stanęła przede mną otworem. Wieczność.
 Wstaję. Uśmiecham się rzucając wyzywające spojrzenie światu, który mnie otacza. Zapatruje się nań dłuższą chwilę. Pozwalam, aby toksyczny wiatr owiewał moją głowę, już bez maski. Zostało mi coś skradzione. Coś co należy tylko do mnie. Coś czego zadatek już płynął w moich żyłach, a teraz znajduje się w każdej tkance. Inni też próbują, to jest pewne. Zaczęło się, już nic tego nie zmieni. O święty Antoni, pomóż mi odnaleźć moja zgubę.
 Ruszyło, to pewne. Rozpoczął się wyścig o nieśmiertelność. 

wtorek, 21 czerwca 2016

Prawdziwe Intencje 2

 Ulice Pragi zawsze pękały i będą pękać w szwach. Nie jest to bynajmniej jej wada, po prostu każdego dnia dzieje się tam dość sporo. To festiwal folkowy, to darmowa degustacja piwa, jeśli oczywiście nie wypadnie po drodze jakieś iście ważne święto państwowe, które również wypadałoby oblać. No cóż... i życie płynie tam tak dzień w dzień przez cały okrągły rok. Jednak czy mieszkańcy stolicy narzekają oraz czy do nich można mieć pretensje? Nie, a jakże. Wrodzona słowiańska gościnność znajduje tutaj swój upust dzięki czemu nie uświadczy się w tym rejonie nudy ani monotonii. Kolorowe kamienice przyciągające tłumy coraz to nowych turystów sprawiają, że miasto ciągle zdaje się być w latach swej świetności, co jest z resztą prawdą. Kilka lat temu Czechy doświadczyły, jeśli można tak powiedzieć rewolucji przemysłowej. Po wybraniu nowych władz państwo to stało się rajem dla wszystkich, od tych najmłodszych i pragnących się wyszumieć po starszych i emerytów szukających na świecie zacisznego kąta, by spokojnie doczekać w nim końca swych dni. Zaczęto kłaść większy nacisk na turystykę. Miasta wypiękniały, a i w kwestii edukacji się pozmieniało. Powstały tu najwybitniejsze, znane na całym świecie uczelnie gastronomiczne, które wykształciły już nie jednego francuskiego szefa kuchni. Oprócz pięciogwiazdkowych restauracji poprawiła się kultura picia alkoholu. Piwo zaczęto tu traktować nie jako tanie paliwo, lecz iście po niemiecku. Zrobiono z niego symbol narodowy, toteż nie można było pojechać do Rzymu i nie zobaczyć papieża, do Belgii i nie skosztować czekolady oraz do Czech i nie napić się złocistego trunku. O dziwo niewiele wystarczyło, aby znów prześcignąć w rozwoju większych sąsiadów. Kilka milionów zainwestowane w przemysł także zrobiło swoje. Zatrudnienie fachowców z pierwszego zdarzenia zniwelowało koszty napraw i remontów. Politykę rolną prowadzono z myślą o państwie, a nie za wszelką cenę o eksporcie. Jak już wcześniej była mowa postawiono na produkty regionalne oraz walory turystyczne czyli największe bogactwo naturalne regionu.
 To wszystko stało się fundamentem idealnie działającego systemu. Można przecież stać w miejscu i tradycją zasłaniać swoje zacofanie, ale można ją wykorzystać, a także zrobić coś nowego coś co dzisiaj wykracza poza nasze kompetencje, a jutro będzie czymś zupełnie zwyczajnym, codziennym. Tutaj wystarczył tylko pomysł i jego realizator. Nie wiadomo ile pracy wymaga mała zmiana, lecz jeśli tylko ktoś ją dojrzy w człowieku rodzi się użycie „było warto”. Każda osoba musi mieć pasje bo każda się do czego przyda, w końcu żyje na ziemi. Jak wiadomo organ nieużywany zanika, a nasz świat to jeden wielki organizm, powinniśmy pragnąć jego rozwoju i zdrowia. Wszak zdrowie to nie tylko brak choroby, ale również nasze życie psychiczne oraz społeczne. W myśl takich ideałów zmieniał się świat na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Nie wiadomo czy może jakaś tajna organizacja rozproszyła swoich ludzi na cały glob, czy może ludzkość w końcu dorosła do zmian. Jednak po co wiedzieć? Wystarczy cieszyć się efektem. Najlepszym tego przykładem jest ten niewielki kraj, położony w środkowej Europie, bez dostępu do morza, kiepsko ukształtowany pod względem terenu, ale za to z bogatą kulturą. Wystarczył tylko młody i energiczny zwierzchnik narodu, by znów zaczęto promować to miejsce jako ośrodek wypoczynkowy, co za tym idzie przywrócić, a nawet tchnąć w nie nową duszę.
 Bora Svoboda, obecny prezydent był po prostu człowiekiem i cechuje go wszystko co ludzkie. Od dziecka marzył, żeby zostać kimś wielkim. Co prawda wtedy myślał o karierze jeśli nie kosmonauty to przynajmniej wojskowego lub strażaka, tak jak jego dziadek. Dobrze się stało, że w szkole średniej został wciągnięty w burzliwy światek polityki. Zawsze miewał świetne pomysły na zagospodarowanie budżetu klasowego, toteż każdego roku zostawiał komuś funkcje przewodniczącego, by zostać skarbnikiem i uratować klasę od wszechobecnej wtedy dziury budżetowej. Był również wybitnym matematykiem, a także posiadał niezliczone pokłady charyzmy i uroku osobistego. Zawsze potrafił wykłócić się o swoje, nawet gdy nie miał racji. Zrozumiał tajniki manipulacji ludźmi i dzięki temu był w stanie zmieniać ich mentalność. Ponieważ żądał zmian wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Od początku jego kariera się rozwijała, niejeden konkurent tego zazdrości. Jednak chłopak wszystkich sobie przejednywał. W okrutnym świecie tylko on widział świetlaną przyszłość i tylko on dążył do niej. Dzięki temu, że wszyscy dawno porzucili swoje marzenia mógł zdobywać ich serca rozpala jąć w nich płomień nadziei.
 Zabłysnął także na arenie między narodowej. Dzięki niemu zaczęto prowadzić wspólną politykę zagraniczną z państwami takimi jak Niemcy czy Wielka Brytania i nie odgrywał tam jakiejś mało znaczącej roli, był ważnym partnerem biznesowym, szanowanym przez przedstawicieli mocarstw. Z każdym dniem coraz bardziej wyprowadzał kraj na prostą.
 Jednak o nim kiedy indziej. Zostawmy system i wróćmy do chwili obecnej, do późnego popołudnia oraz jednej z kilku uliczek prowadzących na rynek główny. Po równiutkiej kostce brukowej w kolorze rzecznego mułu szybkim krokiem przemieszczała się czarno włosa postać. Był to młody chłopak, dość wątłej postury, ubrany w czarną bluzę z kapturem i proste spodnie w tym samym kolorze. Zmierzał w stronę rynku, a z wymalowanego na jego twarzy grymasu wnioskować można, że niezbyt podzielał entuzjazm tego miejsca. Dochodząc do końca ulicy, a jednocześnie rynku staromiejskiego rozejrzał się wokół. Wyszedł od strony ratusza. Budynek ten był zbudowany z cegły o barwie palonego piasku przechodzącego w lekki grafit na kątach budowli oraz przy oknie. Jego wejście stanowił zjawiskowy, gotycki portal, a na południowej ścianie w centralnym miejscu znajdował się charakterystyczny zegar. Składał się z kilku tarczy i zmyślnych wskazówek różnych długości i przeznaczenia. Choć był to niezaprzeczalnie jeden z ważniejszych zabytków i dzieł sztuki oraz nauki, zwykli ludzie jeszcze długo będą woleli spoglądać na zegarki w swoich telefonach.
 Jednako budowla nie wywarła na chłopcu wrażenia i dalej śpiesznie parł na przód. Wyszedł na środek placu. Stał teraz pod zielonym pomnikiem otoczonym żółtymi kwiatami. Statua przedstawiała, jakiegoś popularnego tutaj świętego, a obok niego stała tabliczka informacyjna, która jedyne co miała wspólnego z tabliczką to nazwa. Był to bowiem lekko nachylony, mały blat, gdzie na czarnym ekranie z białymi literami widniał opis dzieła. Nie mógł przeczytać napisu, gdyż nie znał tutejszego języka, więc po kilku próbach rozszyfrować słowiańskiego pisma dał sobie z tym spokój. Zmieniać ustawień też mu się już nie chciało. Usiadł na jednej z białych ławek znajdujących się wokół. Przed sobą miał jakiś biały budynek, z wieloma oknami przyozdobionymi złoceniami oraz wieże z zielonymi, ostro zakończonymi dachami. Był to prawdopodobnie kościół, gdyż na szczycie widniało kilka krzyży. Tak oto stracił całe zainteresowanie budowlą. Styl sakralny iście go irytował.
 Założył nogę za nogę. Zdążył nie co ochłonąć, rozejrzał się trochę. Słońce chyliło się ku zachodowi a powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Ludzi dookoła zaczęło powoli ubywać. Począł obserwować co dzieje się wokół niego. Jak to zawsze bywa gościło tam wielu turystów. Jedna para usilnie starała się namówić dziecko do powrotu do hotelu. Ono jednak dobrze się bawiło i nie zamierzało nigdzie iść,  tak więc zaczął się płacz i zgrzytanie zębów, a także bezstresowe wychowanie. Rodzice widząc, że ludzie zaczynają zwracać uwagę na to małe zamieszanie byli zmuszeni do wypowiedzenia magicznej frazy „no dobrze to jeszcze pójdziemy na lody”. Dzieciakowi od razu oczy zabłyszczały i grzecznie poczłapał za rodzicielami. Chłopak rozsiadł się wygodniej, wtulił bardziej w bluzę i zaczął oglądać wiele innych takich historii. Zadziwiające zdało mu się to jak ciekawa potrafi być dla niego staruszka wyglądająca na grubo po setce, karmiąc gołębie bądź spóźniony na ważne spotkanie biznesmen. Czuł się jakby oglądał kiepski serial w telewizji, było to całkiem relaksujące. Najpierw przesiedział tak pięć minut, w tym czasie było całkiem tłoczno, ale z pięciu minut zrobiło się dziesięć, potem dwadzieścia i trzydzieści... nie spostrzegł się gdy było już prawie całkiem ciemno, a na placu został tylko on i kilka przypadkowych osób. Kiedy zaczął lekko drżeć z zimna stwierdził, że czekał już wystarczająco długo. Wyszarpał z kieszeni telefon. Światełko z ekraniku padło ma jego twarz. Zero nowych wiadomości,  zero telefonów. Przez chwilę chciał rzucić urządzeniem o ten cholernie idealny bruk, ale szybko zdał sobie sprawę, że niemal natychmiast tego pożałuje.
Wybrał sekcje „sms” i kontakt „Bastien”
„Rozpoczęto wątek z Bastien:
19.36
Ty: Gdzie jesteś ??
19.36
Bastien: Paryż : ))))))
19.37
Ty: Co kurwa?!
19.38
Bastie: No jeszcze nie ale blisko
19.38
Ty: Miałeś po mnie wrócić! !
19.40
Bastien: Nie mogę piłem
19.41
Ty: Jakoś ci to jak widzę nie przeszkadza!
19.42
Ty: Bastien!! Sami mnie tu wywieźliście to bierz Hortense i Basile’a i zawracać dupy!
19.47
Bastien: Co chesz? Idź se na pociąg
19.48
Ty: Nie mam tyle pieniędzy
19.59
Ty: Jesteś tam czy już nie żyjecie?
20.01
Bastien: Axel...
20.01
Ty: Co?
20.02
Bastien: Co?
20.02
Bastien: A
20.03
Bastien: Czemu nie otwierasz ?
20.03
Ty: ... BO JESTEM W PRADZE DEBILU
20.05
Ty: A co jesteście pod moim mieszkaniem ?
20.07
Bastien: No bo nie chcieliśmy cie zostawić jedziemy jeszcze do Rosy”
 Schlany w trzy dupy. Ta rozmowa prowadziła donikąd. Axel wstał energicznie, chciał się przejść i pomyśleć co ma zrobić dalej, ale było już zbyt ciemno by gdziekolwiek iść. Rozejrzał się dookoła latarnie miejskie rzucały ciepłe, żółte światło na ściany budynków. Ulice zionęły pustką, kolory wyblakły i zapanowała względna cisza. Wszystko to było jakieś takie ... nienaturalne. Znał to miasto tylko za dnia. W nocy nie wyglądało już tak przyjaźnie. Na placu zaczęło zbierać się coraz więcej tak zwanych „rycerzy ortalionu”. Energicznie zaczął wertować wzrokiem za jakimś przytułkiem.
 Skierował swe kroki w stronę skweru obok wspomnianej wcześniej świątyni. Przeszedł wzdłuż zamkniętych kiosków z hot-dogami, chciał dotrzeć do małej alejki, w której był jeszcze z Bastienem zanim się rozdzielili. Uliczka jednak została zamknięta. Wejścia pilnowała żelaza bramka z zawieszoną nań szyfrową kłódką. Nie zatrzymując się ruszył dalej w stronę ,z której przybył. Minął po drodze kilka straganów losowo rozstawionych na rynku. Wiele było jeszcze czynnych, ale godziny otwarcia nieuchronnie zbliżały się do końca. Poza tym robiło się już chłodno więc nie chciał zostawać na zewnątrz. Poczłapał ku galerii sztuki, którą pamiętał z pierwszego pobytu tutaj. Nie łudził się, iż przeczekać tam do rana, ale liczył, że może przezimuje kilka godzin. Niestety najwidoczniej, nie prowadzono nocnych seansów. Kiedy tylko staną przed drzwiami jego oczom ukazały się wielkie cyfry "9.30-18.00”. Westchnął w duchu. Kątem oka rzucił smętne spojrzenie w stronę hotelu. Nie pomyślał, że zostanie zapomniany toteż nie przyszło mu do głowy, aby zaopatrzyć się w grubsze pieniądze lub kartę kredytową.
 Zrezygnowany zawlókł się pod dziwny budynek z dwoma wysokimi, szpiczastymi wieżami wyglądającymi jak zamek Draculi. Po drodze sprawdził jeszcze kilka innych lokali. Jak widać to miasto lubi kłaść się z kurami.
 Wtem jego uwagę przykuł szyld z napisem „open 24 hours”. Bez zastanowienia podszedł czym prędzej pod lokal. Przed budynkiem na ogrodzonym drewnianym płotkiem kawałku sztucznej trawy pod dużym parasolem ustawiono stoliki, które za dnia były bardziej oblegane niż te w konkurencyjnych barach, lecz teraz nawet one zdały się być wymarłe. Nad otwartymi drzwiami przyświecała mała lampka a pod nią czerwony napis „pivovar”.
 Wszedł do środka, od razu uderzyło go ciepło i przyćmione, jednak wciąż jaśniejsze niż na zewnątrz oświetlenie. Lokal podzielony był na dwie części. W pierwszej miejsce znalazły pojedyncze stoliki, do których dostawione były co najwyżej cztery krzesła. Pomieszczenie obite zostało gustownymi panelami, a wystrój przypominał nowo bogackie schronisko, gdzieś wysoko w Alpach. Nie było tu nikogo co odrobinę przerażało, lecz kontrast do tego stanowiła druga, główna sala. Tam gwar jeszcze nie ucichł. Ściany pomalowano na słoneczny odcień pomarańczy, parkiet został wyłożony ciemnym, świerkowym drewnem, klimatycznie skrzypiącym przy każdym kroku. Tu stoły były dłuższe, a przy nich stały głównie kilku osobowe, obite szkarłatem sofy. Przy jednym ze stanowisk pod ścianą siedziała kilku osobowa grupka studentów. Skąd wiadomo, że studentów? Zapijali wódkę piwem. Bliżej wejścia znajdowało się  jeszcze czworo osób, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Widać że wszyscy są sobie bliscy, ale nie wyglądali na pary, ani rodzeństwo. Na końcu pomieszczenia znajdowała się lada. Była dość masywna i wyciosana starannie z rudego drewna olchy. Obok na wysokich krzesłach barowych siedziało dwóch gości. Jeden wyższy pisał coś w zeszycie, natomiast ten niższy, blondyn opierał się plecami o wnękę, w której stał blat, a nogi trzymał na taborecie kompana i chrupał paluszki czytając kolorowe czasopismo. Barman wycierał właśnie długą szklankę z czerwonym logo jakiejś firmy oraz o czymś dyskutował z dwójką klientów.
 Axel usiadł po przeciwnej stronie lady. Wyciągnął telefon, ale znów nie było żadnych nowych  wiadomości. Może to i lepiej, nie miał nastroju na pijackie pogawędki z niedorozwiniętym kumplem, który dostaje delirium od byle piwa. Zastukał palcami po blacie sprawdzając godzinę w swoim urządzeniu.
 Z zamyślenia wyrwał go barman. Miał na oko ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany. Jego rude włosy prawie idealnie zlewały się z kolorem ścian, a ciemne oczy przypominały  trunek, który sprzedawał. Nie wyglądał jednak źle, akurat małej grupie wybranych osób w takich barwach do twarzy. Zapytał o coś chłopaka, lecz ten nie rozumiał.
-Przepraszam- zaczął.- Nie znam Czeskiego mógłby Pan powtórzyć?- spytał po angielsku.
 Tamten uśmiechnął się, a jego oczy niezauważalnie zabłyszczały.
-Oczywiście, najmocniej przepraszam. Co podać?
 Miał całkiem dobry akcent, ale nie zdziwiło to Axela. Ludzie ze wschodnich rejonów zawsze znali przynajmniej kilka języków obcych. Nie wiedział czy był to zwykły stereotyp czy rzeczywiście tak się utarło w tej kulturze jeszcze za czasów kryzysu, gdy każdy stąd wyjeżdżał.
-Piwo. Bez soku- powiedział i znów spuścił głowę szukając czegoś w komórce.
 Rudy zabrał się do pracy sięgnął na wieszak znajdujący się za nim. Zdjął jeden z wiszących tam kufli.  Podłożył naczynie pod srebrny kran, z którego zaczęła wypływać złota ciecz tworząca na wierzchu cienką warstwę gęstej piany. Odłożył napój na blat, wyciągnął spod lady podkładkę i postawił gotowe zamówienie przed cudzoziemcem.
- Płaci pan w euro czy koronach?
 Axel oderwał wzrok od ekraniku i zaczął grzebać w portfelu.
-W euro, jeśli można.
-4 euro.
 Wyciągnął drobne i podał je chłopakowi. Że też nikt nie pomyślał do tej pory, żeby ujednolicić w końcu tę cholerną walutę. W jednym stara unia miała minimalną rację, waluty powinny być takie same to ułatwiło by życie wielu obywatelom, a ci politycy i inni spece od finansów niech się sami babrają w ujednoliceniu wartości i kursu.
 Miał już zamiar spróbować swojego piwa, kiedy zorientował się, że barman ciągle stoi obok.
-Coś się nie zgadza?- zapytał.
 Ten jakby zaskoczony wzdrygnął się zmieszany. Oparł się o blat by być na wysokości oczu rozmówcy, tak by ten nie musiał spoglądać w górę.
-Ja tak tylko się zastanawiałem. .. skąd jesteś, jeśli można wiedzieć.
 Ach o to chodziło. Zdążył się już przyzwyczaić do takich pytań, jak był mały bardzo dużo podróżował,  a i teraz przy każdej okazji starał się zwiedzać nowe miejsca co bardzo pomagało mu w jego studiach i napełniało nowym natchnieniem. Mimo, że bardzo się starał nigdy nie potrafił jednak nauczyć się innego języka niż angielski.
-Nie żeby coś- skarcił się rudzielec,- ale masz bardzo charakterystyczny akcent. Jesteś może...
-Z Francji- wszedł mu w słowo szatyn.
 Oczy barmana jeszcze mocniej zalśniły. Widać musiała go bardzo ucieszyć ta wiadomość.
-O matko... jak super... mam tyle pytań- z radości zaczął energicznie gestykulować swoją wypowiedź- Jeśli tylko się zgodzisz odpowiedzieć- dodał po chwili.
 Axel rozsiadł się na krześle, założył nogę za nogę i postawił kufel pod nos.
-Skoro tak bardzo Cię to interesuje- odparł z sarkastyczną skromnością.- A mogę przynajmniej wiedzieć z kim mam do czynienia ?
 Barman klepnął się teatralnie w głowę.
-Och przepraszam, gdzie ja... Jestem Jakub.
Francuz po raz kolejny nie pociągnął łyka zimnego browaru, odstawił szklankę na podstawkę i wyciągnął rękę do nowego znajomego.
 -A ja Axel. Miło mi.
 Jakub uścisnął przyjacielski jego dłoń.
-Mi również.
 Uśmiechnęli się do siebie, po czym Axel zaczął rozmowę.
-Więc co? Interesujesz się Francją.
 Kuba energicznie pokiwał głową.
-O i to bardzo! Szczególnie uwielbiam tamtejszą kuchnie. Zwłaszcza wszystkie nietypowe rzeczy,  jak ślimaki czy wasze sery pleśniowe...
 Szatyn uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Tak to prawda, że wiele osób wypominało jego narodowi dość... dziwne smaki. Jednak każdy kto choć raz spróbował tam zjeść od razu zaczynał twierdzić,  że nie ma nic lepszego, a przecież francuska kuchnia to nie są tylko te nieszczęsne ślimaki i robaki, których nikt na co dzień nie ruszy.
-Sorry, ale tu ci nie pomogę, nigdy ich nie jadłem, wiec nie wiem jak dokładnie smakują, chociaż sera tam jakiegoś próbowałem...
-Och nie, nie- zaprzeczył śmiejąc się.- Nie chodziło mi o smak. Chciałem właśnie wiedz.ieć, czy na prawdę to jecie. Ten tu- wskazał na wyższego gościa siedzącego przy barze- chce być kucharzem i przerabiał właśnie ostatnio kuchnie francuską, ale od niego niczego się nie dowiem- oparł brodę na dłoniach i rzucił tamte mu złośliwe spojrzenie.- Jedyne co wie o tym kraju to to, że istnieje i chce tam pracować.
 Wysoki jegomość obrzucił go spojrzeniem nienaturalnych, różowych oczu. Był mniej więcej wzrostu Jakuba, ale wydawał się nieco chudszy. Długie, brązowe, bardzo zadbane włosy miał spięte w kucyk, który spoczywał na jego piersi. Przed sobą trzymał zeszyt, a w nim pisał coś ciągle cyrylicą. Jeszcze raz spiorunował rudego wzrokiem, lecz ten jednak nawet nie drgnął i ciągle wyzywająco spoglądał w jego stronę.
-No co Bram źle mówię.
 Brunet zmarszczy brwi jednak po chwili wyraz jego twarzy stał się łagodny a on sam jakby zaczął promieniować pewnością siebie.
-Przepraszam za mojego znajomego, ale cóż... rodziny ani przyjaciół się nie wybiera.
 Axela trochę zbiło to z tropu. On mówił po francusku. Dlaczego więc tamten Czech upierał się że nic nie wie o kraju, do którego chce się przenieść?
 Nie zamierzał długo nad tym myśleć, miał już dość zmartwień na głowie. Pochwycił kufel w rękę i w końcu wziął duży łyk. Zaznał niesamowitego uczucia. Nigdy jeszcze nie pił tak dobrego piwa... bez soku.
-To jest świetne!- rzucił radośnie do barmana.
Ten zabierał się właśnie za polerowanie reszty szkła.
-Cieszę się słysząc to z twoich ust. Mój ojciec prowadzi browar, z którego pochodzi- wskazał na szklankę.- Chce go kiedyś przejąć...
 Uśmiechnął się do swoich myśli. Axel znów wtulił się w swoją bluzę. On też miał marzenia.
 Jakub zauważył, że jego rozmówca spochmurniał.
-A co ty byś chciał robić w życiu?- rzucił, aby coś powiedzieć.
 Cudzoziemiec uciekł wzrokiem i zaczął nerwowo przebierać nogami. Rudy zdziwił się nieco i przechylił pytająco głowę. To zachowanie wzbudziło w nim ciekawość.
-Powiedz.
 Axel spuścił wzrok.
-Obiecaj, że nie będziesz się śmiał.
Kuba przyłożył rękę do piersi na znak przysięgi. Francuz rozejrzał się o dookoła.
 -Architekt- odparł cicho.
Jakub nie wiedząc co w tym takie wstydliwego wrócił do polerowania naczyń.
 -W sumie fajnie- dodał.- Znaczy nie rozumiem czemu się tego tak wstydzisz, przecież to ciekawe zajęcie, a jakie opłacalne. No i trzeba mieć do tego talent i pasję, a jak człowiek ma pasje to dobrze o nim świadczy. 
 Szatyn oparł się o ladę i westchnął głęboko. 
 -Niby tak- zaczął,- ale zawsze kiedy o tym wspominam słyszę, że to bardziej babskie zajęcie. Wiesz, gdy mówisz ludziom, że chcesz projektować od razu przed oczami mają katalogi z meblowego i stare ciotki kupujące trzy godziny dodatki do sypialni.
 Tamten pokiwał tylko głową. 
 Grupka młodych ludzi, która dotąd siedziała z tyłu pomieszczenia zaczęła się powoli zbierać przez co podniósł się chwilowy szum. Gdy wyszli sale ogarnął spokój. Nawet studenci coś ucichli. Słychać było tylko szum kranu na zapleczu, w którym Jakub zaczynał nalewać wodę i płyn do mycia podłóg do wiadra. Mimo cało dobowego otwarcia tu także trzeba było sprzątać, a nie zapowiadało się na nowych klientów. 
 Jednak życie to ciągłe pasmo rozczarowań i niespodzianek.
 Do baru wbili, bo inaczej się nie da tego nazwać, trzej dość tędzy mężczyźni. Jeden z nich puścił oczko do młodej, zgrabnej studentki. Ta zaś przysunęła się bliżej towarzysza manifestując swoją dezaprobatę dla karczka. Ten tylko coś zaklął pod nosem.
 -Siema młody- rzucił jeden z nich, gdy dopadli baru- Kopsnij no z trzy piwka na początek, co ?
 Jakub odstawił wiadro od kranu z którego nalewał wodę i strzepnął ją z rąk .
 -To poczekajcie chwile,- powiedział baz większego entuzjazmu. Widocznie znał ich, a być może miał z nimi także jakieś niemiłe wspomnienia. Westchnął przeciągle- muszę skoczyć po coś na zaplecze.
 Grupka tak szlachetnych rycerzy ortalionu zdążyła się zająć jakimś innym tematem. Najniższy wyraźnie zniesmaczony, że rudy przerwał mu rozmowę i chyba podirytowany niegrzeszącym entuzjazmem tonem, chciał już podejść bliżej blatu, ale ich (prawdopodobnie) szef zagrodził mu drogę ręką.
 -Dobra, dobra- dodał tamten.- Tylko ruchy, bo wiesz...- wykonał ręką jakiś bliżej nieokreślony gest i spojrzał porozumiewawczo na tego małego. 
Kurdupel tylko uśmiechnął się głupio. 
 Rozejrzał się wokół siebie. Przy barze stało osiem krzeseł. Dwa z nich, pod ścianą, zajmowali jakiś rusek i blondyn. Na środku siedział szatyn. Po jego prawej stronie zostały dwa wolne miejsca,  a po lewej jedno. „Ni huja”- pomyślał dres po tym, jak w jego prostym rozrachunku wyszło, iż nie ma jak usiąść przy ladzie, ażeby nie trzeba było się rozdzielać. Oczywiście jego mózg otumaniony wieloletnie i sumiennie praktykowaną abstynencją nie wytworzył myśli: „Hej, bar jest pusty, usiądź koło drzwi. Najwyżej, jak rzygniesz to blisko na pole.” .
 -EJ TY, rusz dupę- zawołał do Axela. Ten jednak nie zareagował- SŁYSZYSZ !?
  Francuz poderwał się i popatrzył na karczka pytającym wzrokiem. 
 -Ja przepraszam bardzo, ale nie rozumiem. Nie umiem mówić po czesku...
 -CO TY TAM PIERDOLISZ!?- wrzasnął.
 Axela tym razem oblał już zimny pot. Z oczu tamtego typa ciskało piorunami, wyglądał, jak gdyby miał się zaraz poderwać do walki, a to szatyn miał być jego ofiarą, na domiar wszystkiego nie rozumiał nawet za co ma dostać przysłowiowy wpierdol. Omiótł sale błędnym w rokiem, poszukując pomocy. Kuba nadal nie wracał zza zaplecza. Rozejrzał się po sali. Studenci nagle zniknęli,  jakby się gdzieś teleportowali, a oprócz nich do baru już nikt więcej nie zawitał. 
 -Ja ci kurwa dam cwelu, chodź,  no chodź – kiwał głową i machał rękami, jakby kazał psu zrobić sztuczkę.- słyszysz KURWA!? 
 -Ej- zza pleców dresa wyłonił się brunet- Nie wysilaj się on i tak nie rozumie, a poza ty nie możesz usiąść, gdzie indziej? Tam są fotele z poduszkami, myślę, że będą lepsze niż taboret...
 -A ty co?- Poderwał się tamten- jego obrońca, z urzędu cię wysłali!? On nie potrzebuje adwokata.
 Ten tylko uniósł kącik ust w górę,  wykrzywiając je w sarkastyczną uśmiech. 
 -O jejku skąd wiesz?
 Rzucił mu wyzywające spojrzenie. Karczek, który stał dotąd obok Axela ruszył w jego kierunku, on zaś przybliżył się bliżej chłopaka przez co całe zajście wyglądało, jak akcja z użyciem szermierki teatralnej. Axel otworzył szerzej oczy. Czy oni zamierzali zrobić tu jakąś ustawkę?  
 Jakub wrócił z zaplecza niosąc, małą, zielona beczkę. Przystanął w progu, gdyż widok, jaki zastał wręcz uderzył go wizją późniejszych kłopotów. 
 - Bram nie.
 -Bram tak- wycenił brunet nawet nie patrząc w stronę rudego. 
 -Ja go nie będę ratował- odezwał się, siedzący dotąd cicho, blondyn bawiąc się kosmykiem złotych włosów, nie odrywając wzroku z nad gazety.
 Barman zmierzył go wzrokiem i nawet nie próbował nic dodać.
 Łysy zacisnąć mocniej pięści i zęby, w jego oczach płoną ogień nienawiści i podeptanej ambicji, a w mózgu zapewne szumiał alkohol. Bram przełknął cicho ślinę i przeklął w myślach. Nie było to najrozsądniejsze posunięcie z jego strony, a na pewno bardzo ryzykowne. Nie chciał zarobić śliwy pod okiem przed przeprowadzką do, co jak co, ale cywilizowanego kraju. 
 -Jakby co to bądź gotów- rzucił cicho do Axela.
 Francuz tylko wytrzeszczył oczy jeszcze bardzie i chciał już coś powiedzieć, zaprzeczyć, poprosić o rozluźnienie napiętej sytuacji, która, niechcący, wywiązała się przez niego, lecz brunet od razu odwrócił się w stronę przeciwnika. Także spiął ciało, jakby gotowy postawić pierwszy krok. Dres gwałtownie przechylił głowę, tak że coś chrupnęło mu w szyi. 
 - To co zaczynamy?- Rozmasował jeszcze dłonie. 
 - Ano, zaczynajmy.
 Ich spojrzenia się spotkały. Łysy ruszył na Brama. Zamachnął się i z całej siły cisną pięścią w stronę, w którą, według jego ustaleń, miała znajdować się twarz rywala. Jednak jedyne co napotkał to tylko powietrze. Chłopak uchylił się od ciosu, po czym mocno zacisnął dłoń na przedramieniu Axela, który spojrzał nań z niemym pytaniem.
 -Wychodzimy- powiedział Bram, aż zadziwiająco opanowanym, aczkolwiek niespokojnym głosem.
 Zanim napastnik zorientował się co się dzieje zdążyli wybiec z lokalu. Nie przebiegli przez plac, chłopak ciągnął szatyna w prawo w stronę bocznych uliczek. Kiedy stwierdził, że są we w miarę bezpiecznej odległości schowali się za jednym z rogów kamienic i zaczęli nasłuchiwać. Było cicho. Tylko z oddali dochodziło cichnące echo kroków. 
 Bram westchnął z ulgą i puścił Axela. Obaj zdyszani oparli ręce na kolanach
 -Czy ty jesteś normalny!? – Doszło gdzieś zza pleców bruneta.
 „O matko Rosjo- pomyślał- zero szacunku i wdzięczności dla wybawcy, tfuu”
 Skierował różowe oczy w stronę zielonych.
 Niespecjalnie, a co?- Odparł bezceremonialnie. 
 Axel, aż wyprostował się zaskoczony, tak prosta odpowiedzią. 
 -A tamten barman!? Przecież mogą mu coś zrobić...
 -Wątpię. Jest tu dość ważną osobą, a są na tyle trzeźwi, żeby to pojąć- wyprostował się i przeciągnął.- To, jak panie architekcie... wszystko w porządku ?
 „Skąd ty to ...”- przemknęło mu przez myśl,  ale potem przypominał sobie, że siedział dość blisko by usłyszeć kiedy rozmawiali z Jakubem. Stwierdził,  iż kiedy indziej ponarzeka na brak prywatności w tym świecie i będzie miły dla jegomościa, z którym zapewne przyjdzie spędzić mu kilka następnych godzin na świeżym powietrzu, trzymając się z dala od knajpki. 
 -Tak, wszystko dobrze, a z tobą?
 -Też – podrapał się po nosie rękawem.- Tak w ogóle to cześć, jestem Bram.
 Uścisnęli sobie dłonie. 
 -Axel- uśmiechnął się do nowego znajomego.
 Ruszyli spacerkiem w głąb ulicy.
 -Więc, jak długo zostajesz w mieście?- Zaczął Bram.
 Axel wzruszył ramionami.
 -Nie wiem. Do kiedy moi głupi kumple wytrzeźwieją.
 Brunet zaśmiał się.
 -Tylko nie mów ze wrócili do Francji bez ciebie.
 Ten rzuci mu tylko spojrzenie zmęczonego życiem człowieka. 
 -Oł- zreflektował się.- Czemu? 
 Axel Westchnął przeciągle. Nie chciał o tym gadać, ale jak nie o tym to o czym?
 -Przyjechaliśmy tu na weekend- zaczął, - od piątku do teraz, ale wiesz... dzisiaj nie chciało mi się pić. Przyjechałem tu głównie po to by pozwiedzać i się czegoś nauczyć, bo kocham to co robię i każde moje działanie kierunku je głównie tym. Ale wracają do tematu ... oni poszli... mnie nie było, wzięli moje bagaże, hotel wymeldowany, wiesz...
 Spojrzał nieufnie towarzysza w poszukiwaniu dezaprobata na jego twarzy. Lecz... nie znalazł jej.
 -To może ja cię podwiozę- zapytał ni stąd ni zowąd.
 Studentowi architektury, aż serce mocniej zabiło.
 -Naprawdę? -Spytał z niedowierzaniem.
-Tak. Tylko auto zaparkowane dość daleko, ale w porównaniu z tym co mamy przejechać... nie, żeby to był problem, lubię długie podróże, a przy okazji może już obejrzę parę mieszkań do wynajęcia. Mam się tam za tydzień przeprowadzić... a i o paliwo też się nie martw, kiedyś się rozliczymy.  
 Axelowi nie pozostało nich tylko trwać w bezgranicznie ufności, wdzięczności i szczęściu, a także dziękować  Bogu,  za narwańców. 
 -Ok, więc... chcesz się przeprowadzić do mojego miasta? Mogę ci pomóc w doborze mieszkania jeśli nie masz nic przeciwko...
 I tak rozmawiali całą drogę do auta, a ich zniżone głosy niosły się między labiryntem kamienic.