Księżyc właśnie
pojawił się na granatowym nieboskłonie, zmieniając tym samym
słońce na miejscu pracy. Wskazówki starego, szarożółtego
Big Bena, bez którego Londyn nie byłby Londynem, informowały,
iż właśnie minęła dwudziesta. Wiatr głucho zaszeleścił między
zabytkowymi, burymi budynkami. Na balkonie mieszkania drugiego piętra
wylegiwał się się gruby, szary kocur, który
najprawdopodobniej nie zauważył, że powoli robiło się już
zimno. Blade, nikłe światło z ulicznych latarni delikatnie
odbijało się w oknach starych kamienic, które jakby z
podziemii wyrosły na krawędziach brukowanej nawierzchni. W jednym z
nich widać było jak w powieszonym przy ścianie, czarnym
telewizorze błyskają kolorowe obrazy. Inne zaś, zasłonięte
roletą, nie chciało zdradzać żadnych szczegółów z
życia mieszkańców. Każdy, nie licząc okien, idealnie
płaski bloczek około dwudziestu siedmiu mieszkań skrywał
rozterki, historie oraz emocje swoich domowników. Zarówno
tych nie mających nic do ukrycia, jak i tych ceniących sobie
odrobinę prywatności. W szczelinie pomiędzy dwoma budynkami,
których parter został przerobiony na kawiarnie i sklepiki,
stał wysoki, szczupły mężczyzna. Nie był to typ handlarza dobrze
znanych wszystkim używek,choć co prawda obdarzyć go zaufaniem
także było ciężko. Człowiek, ubrany w ciemny, długi płaszcz,
odświętne, materiałowe spodnie oraz markowe buty pod kolor. Stał
oparty jedną nogą o wyrzeźbiony prostokątny narożnik. Na głowie
spoczywał mu kruczo czarny kapelusz borsalino, a pod nim starannie
ułożone, zaczesane, ciemno brązowe włosy. Twarz nie wyrażająca
praktycznie żadnych emocji, a na niej niebieskie, wygasłe oczy
,lekko zmarszczone brwi i mocno zaciśnięte, blade usta. Od lewego
kącika do końca podbródka widniała szpecąca, cienka,
zaróżowiona szrama. Prawa ręka niepewnie trzymała przy
ustach dogasającego już papierosa, lewa natomiast sięgnęła do
wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej telefon. Klapka
z szarej obudowy odleciała na bok. Postukał kilka razy po ekranie,
a bijące z niego światło oświetlało jego skrytą dotąd w mroku
twarz. Wybierając opcje zaczął mamrotać pod nosem “Czas na
świecie”, “Anglia”, “Londyn”... . Tak jak myślał, czas
się skończył. Uśmiechnął się szczerze do siebie i już chciał
postawić krok w stronę głównej ulicy, gdy poczuł na
ramieniu czyjś stanowczy, żelazny uścisk. Przełknął ślinę i
zaklął w duchu. Nie chciał się odwracać, jednak musiał to
zrobić. Z dwojga złego lepiej to niż dostać w pysk...
[SC21]
[SC21]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz