sobota, 20 grudnia 2014

Krótko o Księżycowej Przystani (Pradawna ziemia: opowieść I)

 Szara, wąska uliczka. Domy są tak blisko siebie, że gdy otworzysz jedno okno drugiego nie ruszysz. Wszechobecny zaduch i brud na ulicach. Takie są właśnie uroki Księżycowej Zatoki. Małe miasto portowe, położenie niedaleko Smoczej Pieczary nigdy nie słynęło ze swej estetyki. Właśnie tego typu miejsca sprzyjają niekontrolowanemu wylewowi jednostek przestępczych. Codziennie zawijają tu statki z nowymi złodziejami, zabójcami i nielegalnymi handlarzami. Tak czy inaczej nie można tu spokojnie spać, a już na pewno nie w dzielnicy takiej jak ta. Dużo mieszkań, dużo łupów. Złota zasada. W tym mieście nie mieszkaj w kamienicach. Większe wypady do domów szlacheckich zdarzały się rzadko i kończyły fiaskiem. Najbezpieczniej było udać się do biedniejszej dzielnicy i wyszarpać spod desek podłogi wszystkie sekrety. Niejeden zdziwiłby się jaki skarb posiada ta “biedna” zielarka. Ludzie są świetnymi aktorami, jednak złodziej umie ich przejrzeć tak jakby znał cały scenariusz na pamięć. Ten fach wymaga wprawnego oka, precyzji w rękach i posiadania kilku szarych komórek. Zabójcy nigdy nie tracą czujności. Muszą znać całe miasto jak własną kieszeń, a przy tym ukrywać się i nie pokazywać nikomu twarzy. Szmuglerzy mają stosunkowo spokojną pracę. Muszą tylko pilnować własnego nosa, poskromić ciekawość oraz nie wtrącać się w interesy innych, a nikt ich w nocy nie zaskoczy. Nie są to jednak, w większości, cechy wrodzone. Każdy uczeń potrzebuje mistrza. Nie inaczej było z energicznym, siedemnastoletni, brunetem, o przenikliwym, piwnym spojrzeniu. Uczeń złodzieja, zresztą nie jakiegoś tam złodzieja, ale najlepszego przestępcy w całej zachodniej krainie. Samego Ferris'a Wielkiego. Nie ma potrzeby wyjaśniać skąd wziął się ten przydomek. Z nim się nie dyskutowało, no chyba, że komuś naprawdę nie podobało się na tym świcie. Nie był to jednak, ani mag, ani jeden z wiecznych elfów. Wiedział, że nie będzie mógł pośmiertnie nosić tytułu króla bezprawia. W ten oto sposób zapadła decyzja. Lepiej by przejął go jego uczeń niż jakiś młodzik, który tylko podwędził ciotce na straganie kilka butelek wina. Tak więc praktyki podjął u niego pewien nieszczęśnik. Dlaczego nieszczęśnik? Otóż Ferris nie rozczulał się zbytnio nad tym, że uczeń też człowiek. Ten właśnie młodzieniec, imieniem Daray, przebiegał teraz przez jedną z wąskich uliczek. Rozradowany z powodu możliwości wykazania się swoimi nieprzeciętnymi umiejętnościami, pędził czym prędzej do ustalonego miejsca. W głowie miał już cały plan napadu, którego nauczył się wcześniej na pamięć. Gdyby popełnił choć najdrobniejszy błąd mógłby zostać przyłapany i tym samym pożegnać się z wolnością na bardzo długo. Stary mistrz zawsze rzucał go na głęboką wodę. Nie jest ławo być uczniem króla złodziei. Gdy znalazł się już na miejscu, pomiędzy “Złotą tarczą”, a jakąś konkurencyjną oberżą, rzucił okiem czy, aby nikt go nie śledził. Doskoczył do ciemnych, drewnianych drzwi prowadzących do pomieszczeń wewnątrz budynku. Mieszkanie to należał do niejakiego Gnierata. Nie był to zbyt bystry człowiek. Przyjezdny. Przybył ze wschodu, a tam zresztą nikt nie był wybitnie inteligentny. Oczywiście, jak to bywa w tej okolicy, na parterze nie było okien. Wyżej jednak znajdowały się dwa okna. Daray nie widział nigdzie żadnej rynny, po której wspiąłby się na piętro. Jednak sąsiedni budynek stał jednak tak blisko, że mógł wdrapać się zapierając się o ściany domów. Przystanął. W oknie był zamontowany zamek. Przewidział taką sytuację i wziął kilka dodatkowych wytrychów. Największą głupotą tej mieściny było to, że okna miały zamki z obydwu stron. Jedna z najbardziej tajemniczych zagadek zachodnich krain. Gdy upewnił się, iż na pewno nie spadnie zabrał się za otwieranie okna. Wyciągnął z kieszeni

nożyk i wytrych. Wsunął je delikatnie do zdobionego zamka. Zaczął szukać odpowiednich wgłębień. Trwało to chwilę, ale gdy poczuł, że jest otwarty przekręcił nóż. Okiennice rozsunęły się z cichym zgrzytem. Jego oczom ukazał się wąski parapet z jasnego drewna. Ostrożnie postawił nogę na ciemnej podłodze. Ciche skrzypnięcie rozeszło się po izbie. Skarcił się w duchu. W pomieszczeniu panowała całkowita ciemność. Cisza dzwoniła w uszach. Deski były gładki i zimne.

Pomieszczenie nie było zbyt ozdobne. Na równoległej do okna ścianie wywieszona była mapa stolicy krainy, Zachodniej korony. Pod nią znajdowały się schody, a na lewo drzwi prowadzące najprawdopodobniej do sypialni Gnierata. Młody złodziej bezszelestnie przemknął w stronę stopni prowadzących na parter. Zszedł na dół. W domu unosiła się jakaś niespotykana aura. Czuć było, że jakiś mag przebywał tu niedawno. Pierwsze co poczuł to uderzenie gorąca jakby stał tuż obok wielkiego pieca, w którym okoliczny piekarz przygotowywał swoje wypieki. Czyżby nasz przybysz coś ukrywał?

Nie czekając ani chwili Daray zabrał się za poszukiwanie skrytki, o której dowiedział się od jednej ze służących sprzątających domy na tym terenie. Jego pierwszym celem była komórka pod schodami, lecz gdy spostrzegł, iż dom takiej nie posiada musiał znaleźć nową potencjalną kryjówkę. Przeanalizował w głowie najczęstsze lokalizacje sejfów. Wtem doznał olśnienia. Najczęściej skrytki umieszczane były za obrazami, a więc zaczął szukać zejścia do piwnicy.

Ciemność w pokoju znacznie utrudniała rozpoznanie jakiegokolwiek przedmiotu. W zaistniałej sytuacji sięgnął do sakiewki i wyjął z niej małą buteleczkę napełnioną do połowy atramentowym płynem. Jednym szybkim ruchem opróżnił jej zawartość i poczuł jak cienie przed jego oczami nabierają bardziej rzeczywistych kształtów. Ze wzrokiem kota spokojnie zdołał znaleźć zajście do podziemi. Prowadziła do niego ukryta w podłodze klapa. Podważył ją. Nie była zamknięta. Wskoczył do środka. Piwnica nie była jakoś specjalnie bogata. Pod ścianami znajdowały się drewniane półki, na których stało najróżniejsze jedzenie i przyprawy. Daray obiegł wzrokiem po każdej z nich. W końcu pod jedną zaważył pokaźnych rozmiarów, czerwony kufer z pozłacanym zamkiem. Uradowany podszedł do skrzyni. Położył na niej rękę. Była solidniejsza niż wyglądało. Nie mógł się doczekać kiedy zobaczy skarby jakie skrywa. Wziął wytrych oraz nóż do ręki. Przyłożył je do zamka. Znów zaczął szukać odpowiednich wgłębień. Gdy uznał, że może otworzyć skrzynkę przekręcił nóż. Ku jego zdziwieniu wytrych złamał się. Wyciągnął drugi. Tym razem staranniej kierując nim, w końcu udało mu się. Ostrożnie wręcz delikatnie otworzył wieko skrzyni. W jednej chwili jego “Nocny wzrok” przestał działać. W pomieszczeniu zrobiło się dużo chłodniej, a także ciemniej. Wyczuwalne było duże skupisko mrocznej magii. Złowrogi zaduch zdawał się wypełniać już cały dom. Doszło drapnie w gardle oraz oczy zaczęły silnie łzawić. Coś szarpnęło nim od środka. Dopadł do kąta i skulił się drżąc na całym ciele. Nagle rozległ się rozdzierający dźwięk, którego nigdy nikt nie chciałby usłyszeć. Przeraźliwy, złowieszczy ryk zapowiadający tylko ból oraz cierpienie. Podobnych wrzasków pewnie nie słyszano nawet w samej Dolinie Łez. Trzasnęły drzwi wejściowe Ostatkiem sił wziął się w garść i wypadł jak najprędzej z piwnicy. Zgiął się w pół próbując oczyścić osmalone płuca. Dobiegł do wyjścia. Z ogromną siłą kopnął wrota. Odbiły się od zewnętrznej ściany szarożółtego budynku. Podniósł głowę. Całe miasto wypełnione było oślepiającym blaskiem. Po niebie szybowały pomarańczowe skrzydlate istoty z płonącymi wściekle czerwonymi ogonami. Ifryty. Opanowały już całe miasto.

W niebo wzbiły się błagalne okrzyki. Na ulicach panował istny rozgardiasz. Daray nie zważając na nic popędził w stronę doków. Wybiegł na główną aleję. Popłoch ogarnął wszystkich. Domy płonęły niczym wielkie pochodnie. Każdy starał się ratować dobytek, bliskich i życie. W porcie łodzie pękały w szwach. Widział, że nie ma dla niego miejsca w żadnej z nich. Ogień pochłonął już część doku. Dając ponieść się instynktowi wskoczył do Białej rzeki.

Dał nurtowi nieść się daleko poza granice metropoli. Już z daleka widział jak jego rodzinne miasto, największy port zachodnich krain, królestwo złodziei płonie i upada.
[F13]
(Konkursowe, na ostatnią chwilę)

niedziela, 9 listopada 2014

Zabawa w umysł (bardziej opo)

 To co myślisz, to co czujesz. To nie jest częścią Ciebie. To całkowicie odmienny stan. Jednak jesteś tym całkowicie. Rozumiesz? Wszechświat miesza się. Co to znaczy? Jego warstwy jakby przechodzą przez proces dyfuzji. Swojego rodzaju zrozumiała teoria. Zastanówmy się na moment nad definicją teorii. Wyrażam w tej chwili tylko i wyłącznie swój pogląd. Wiem jednak, że on nigdy się nie sprawdzi. Jednakże zazwyczaj w takich sytuacjach świat obraca się o 180*. O co mi chodzi? Być może świat to tylko nieskończona liczba płaszczyzn. Wyobraźcie sobie. Na jedną chusteczkę kładziesz drugą i tak w nieskończoność. Dla łatwiejszej wizualizacji powiedzmy, że nie mamy nieskończoności chustek, a około stu pięćdziesięciu. Wkładamy je do akwarium. One nagle zamieniają się w substancję wodzie podobną, jednak zachowują się ciągle jak kawałki papieru. Wpuszczamy do akwarium złotą rybkę. Teraz to nasz obserwator. Nie ma dla niej znaczenia czy pływa w wodzie, która ma „kształt prostokąta”, czy poukładanych na siebie kolejno cieniutkich płaszczyzn. Teraz zmieńmy trochę sytuację. Co trzecia chusteczka zmienia się w coś niezbyt przyjemnego dla rybki (np. podczas gdy rybka jest słodko wodna zmienia się w słoną, ale ciągle zachowuje się jak ciało stałe). Złota pływa między poszczególnymi warstwami. I tu dochodzimy do kwestii dyfuzji. Jeśli słona woda utrzymywałaby się tylko na tej przysłowiowej trzeciej warstwie, mogłaby się spokojnie utrzymywać pomiędzy, w pasku słodkiej wody. Tak się jednak składa, że na tym świecie (czyt. na płaszczyznach) możliwe jest zjawisko samorzutnego rozprzestrzeniania się cząsteczek (czyli dyfuzji) w danym ośrodku. A więc najprościej: gdy parzymy herbatę i jesteśmy tymi wybrankami wszechświata, którzy ją słodzą, podczas wsypywania cukru, a później mieszania, cząsteczki cukru mieszają się z cząsteczkami herbaty. Teraz wróćmy do właściwej wizji wszechświata. Gdy nasza, cienka płaszczyzna posiada pod sobą płaszczyznę identyczną... no w gruncie rzeczy te dwie płaszczyzny bezpośrednio, znacznie na siebie nie oddziaływają. Jednak nad nami znajduje się kolejna warstwa nieskończoności. Powiedzmy przysłowiowo, tak całkowicie hipotetycznie i abstrakcyjnie, że to jakiś świat świat duchów. W prawie każdej religii, jak większości opowiadań fantasy taki występuje, więc myślę, że jest to przystępna wizja. Mieszanie się, czyli dyfuzja, zachodzi wtedy pomiędzy, charakterystycznymi obiektami, najprościej mówiąc między tymi, których jest najwięcej i wykazują jakąkolwiek zrozumiałą dla człowieka strukturę. Psy, koty, ludzie, ciała względnie żywe, równie dobrze mogłyby być to nawet rośliny. Pierwiastki
i tym podobne to całkowicie inny aspekt ponieważ należało by rozważyć występowanie minerałów w innych warstwach. Inaczej: Powiedzmy z warstwy górnej przenika duch. Twoja babcia, ciocia, czy kto inny. Przemieszcza się między ludźmi. Wymieszały się dwie „substancje”: człowiek i sama dusza. Mogłaby to tłumaczyć wiele dolegliwości od schizofrenii po najróżniejsze medium. Tak więc kolejny wątek. Czy jest możliwe, żeby ktoś jeszcze był częścią naszej duszy?
(P.S. I tak najlepsze tłumaczenie to: „Świat jest tu, bo ty tu jesteś...”)

wtorek, 4 listopada 2014

Przeszłość (I)

 Mam dość. Chcę usiąść na krześle i załamać ręce. Wiesz dlaczego tego nie robię? Bo nie mogę. Nie mogę się poddać. Nie mogę zawieść wszystkich wokół. Cholerna duma nie pozwala mi paść na kolana. Czemu cały świat pragnie mnie zdeptać? Miałam siłę. Mam nadzieję. Miałam braci. Niestety mam braci. Coraz częściej czuję się w domu, jak nieproszony gość. Mam przyjaciół. Byłam samodzielna. Mam wsparcie. Byłam sama... boję się, że to się powtórzy. Jak zawsze będę tylko doczepką. Tą drugą. Porównywaną. Na tle niegdyś potężnych braci. Teraz stoję ja. Nijaka. Bezbronna. Oczekująca pomocy. Nawet wrogowie nie zauważają mnie już. Przyjaciele są jak rodzina. Zawsze pomogą. Tylko, że nawet oni powoli zapominają... W końcu się udało. Przewyższyłam ich. Co mi to dało? Nic.

poniedziałek, 27 października 2014

Kompania (prolog)

 Pułkownik Redyk był człowiekiem o potężnej, dobrze zbudowanej sylwetce. W tej chwili miał zakryte ramiona, ale nawet teraz widać było mięśnie kłębiące się pod starym, wyliniałym swetrem. Wygolony, prosty jak struna, zawsze nienaganna postawa oraz dykcja. Spoglądając na niego Lidia czuła coraz większe obawy. Musiał być człowiekiem wykształconym. Jeszcze przed wojną wiele osób w jego wieku chodziło na studia. Jaka to była niesamowita radość gdy można było od takich ludzi posłuchać coś o tamtym świecie, a kiedy trafił się człowiek, który miał jakiekolwiek wykształcenie... często siedziało się całą noc i słuchało o jego codziennym życiu i troskach, które przeżywał w przeszłości. Nie można także zapomnieć o samej wojnie. Wiele osób już jej nie pamięta. Wiele urodziło się tuż po niej. W takich wypadkach ludzi, których na niej walczyli darzy się wielkim szacunkiem. Taki właśnie człowiek siedział teraz przed nią i czytał prośbę o wstąpienie do oddziału. Ona, prosta dziewczyna, która odkąd skończyła piąty rok życia marzyła by być strzelcem. Może to nietypowe marzenie jak na dziewczynkę, ale wychowywała się w towarzystwie samych chłopców. Strzelanie z procy i łażenie po "drzewach" towarzyszyły jej od najmłodszych lat. Ale czy nadaje się na żołnierza?
-No więc- zaczął Redyk- podanie bardzo dobre. Wszystkie szkolenia pokończone...- podparł brodę na rękach i popatrzy na nią.- Teraz wybór należy do ciebie.
 Nie chciała, nie mogła wierzyć własnym uszom. Udało się jej. Wszystkie wątpliwości ją opuściły. Od tak dawna na to czekała. Będzie mogła stąd w końcu uciec, zostawić ten krajobraz baraków, który tak nienawidzi i wyjechać na północ.
-Panie pułkowniku- zaczęła, ten ożywił się gwałtownie- ja... ja chcę wstąpić do, któregoś z oddziałów- powiedziała pewnie- więc bardzo proszę o przydział.
 Uśmiechnął się lekko, wyrównał papiery, które trzymał w rękach i powiedział spokojnym, ale donośnym głosem.
-Żołnierzu- stanęła na baczność- jutro o 6.oo rano zgłosicie się do porucznika Śliwy będziecie w jego oddziale, a teraz spocznij i dziękuję- zakończył.
 Odwróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu. Na korytarzu nikogo nie było więc pozwoliła sobie na oddech ulgi. Jeszcze tylko jutro dobiec na miejsce i naprawdę się uda.

niedziela, 19 października 2014

Wieczorny wiatr

 Jesienny wiatr. Pożółkłe liście. Ostatnie promyki Słońca. Nagrzana ławeczka za szklaną budką. Dźwięki samochodów. Za każdym razem mam potworne deja vu. Ale nigdy nie jest tak samo. Nigdy nie ma Ciebie. Gdy po raz pierwszy się spotkaliśmy miałem Cię za beztroską, szczęśliwą, kochającą. Było to ostatniego dnia wakacji. Na przystanku. Na rozgrzanej od Słońca ławeczce. Gdy wracałem ze zjazdu było jeszcze dużo czasu. Razem kumplami postanowiliśmy opić lato. Zeszło całe popołudnie. Kto by pomyślał że fantaści w ogóle wychodzą z domu, ba, że mają własne życie i chodzą ze znajomymi na piwo. Pod wieczór wszyscy rozeszli się w swoje strony. Konwent odbywał się na zboczu górki, ale knajpa była na szczycie. Ruszyłem więc na przystanek obok placówki. „Jesienny” wiaterek muskał delikatnie moją twarz. Robiło się już ciemno. Oświetlenie było znikome. Tylko lampy w domach pozwalały zachować pozory spokojnej ulicy. Postawiłem ostatnie kroki i usiadłem na ławeczce. Myślałem o wielu rzeczach. O wielu pierdołach. Kocham sztukę. Widzę ją wszędzie. W kolorowych liściach, pochłaniających światło padające z okien. W popękanej, drewnianej ławeczce, kontrastującej z metalową, czerwoną ramą budki. A także muzykę, którą były twoje kroki. Wstałaś z miejsca. Wzdrygnąłem się, a ty uśmiechnęłaś się do mnie. Cały byłem zarumieniony.
 -Przeprasza, nie zauważyłem Cię- powiedziałem w nagłym przypływie odwagi.
 -Nic nie szkodzi- odparłaś.
 Podeszłaś do rozkładu. Potem znów usiadłaś. Milczeliśmy przez chwilę.
 -Pewnie jedziesz "Trójką", zgadza się?- Zacząłem przerywając ciszę.
 Spojrzałaś na nie tym pełnym szczęścia i ufności, słodkim, ciepłym, miłym, wyrażającym tyle emocji, nieskołowanym spojrzeniem. Uśmiechnęłaś się. Twój uśmiech był promienny niczym Słońce, naiwny, niewinny i kochany. Otworzyłaś swe śliczne, wąskie, różowiutkie usta. Nabrałaś powietrza, przy czym zdałem sobie sprawę, że każdy twój oddech jest delikatny, jak wiosenny wietrzyk. I powiedziałaś... tak po prostu...
 -Nie.
 Wstałem w przypływie nagłych, niespotykanych emocji, nawet nie wiem czym spowodowanym. Wziąłem głęboki oddech. Chciałem szybko wykrzyczeć to co czułem. Widziałem jedynie szaro-niebieską barwę twoich oczu. Srebrzyste włosy rozrzucane delikatnie, przez słabiutki wiatr. Chciałem powiedzieć to wszystko co cisnęło mi się na usta. Chciałem się zapytać. Jednak powiedziałem...
 -Ale to ostatni autobus.
[R21]

wtorek, 9 września 2014

Wczoraj (I)

 Byłeś ze mną zawsze. W każdej chwili mogłem liczyć na ciebie. Tak dobrze się dogadywaliśmy. Potem pojawił się on. Mówiłeś, że przyjacielem zostaje się na całe życie. Kłamałeś. Zostawiłeś wczoraj na rzecz jutra. Zostawiłeś mnie. Znalazłem innych. Myślisz, że chciałem się z nimi zadawać. Wiem, że kiedyś ich lubiłeś, ale zostawili cię tak samo jak ty mnie. Chciałem ci dopiec. Gdy znów nadszedł dzień naszego spotkania patrzyłeś na mnie z wyższością. Potem ten sarkastyczny uśmiech. „Witaj przyjacielu”. Czułem się jak najgorsza suka. Zniżyłeś mnie do poziomu podłogi. Jeszcze się odwdzięczę zobaczysz. Tyle czas. W końcu cię złapałem. Już mi się nie wyrwiesz. Chcesz uciekać, ale wiesz, że to bezcelowe. Jednak mimo wszystko to robisz. Stawiasz opór niczym buntownik walczący o wolność. Gdzie twój koleżka? Nie ma go? To nawet lepiej. Załatwimy sprawę bez światków. Klęczysz przede mną jak pies. Czujesz dokładnie to co ja kiedyś. Nie daje ci wstać, a mimo wszystko się podnosisz. W twoich oczach jest dokładnie to samo co tamtego dnia. „Wiara w przyszłość”. Tylko to w nich widzę. Zero smutku, złości żalu... nieskończona wiara. Jestem pod wrażeniem. Walczymy jeszcze chwilę. Błysnęło ci coś w ręce. To ten sam scyzoryk, który dostałeś z okazji ukończenia szkoły. Mieliśmy jechać na biwak. Pokłóciliśmy się, ale jak zawsze wszystko skończyło się dobrze. Przynajmniej tak myśleliśmy. Potem nie zwracałeś na mnie uwagi. Jesteś w końcu towarzyski. Masz dziewczynę, przyjaciół, godne pozazdroszczenia rodzeństwo. Gdzie oni teraz są. Nie ma ich przy tobie. Starszy brat nie pomoże, a siostrzyczka nie zagrzeje do boju. Jednak i tak sobie radzisz. W scyzoryku wybierasz szybko mały nożyk. Nie myśląc atakujesz. Metalowe ostrze wydaje się być teraz wielkim mieczem wbijającym się w moje żebro. Uciekasz przerażony. Teraz w twoim spojrzeniu mieszają się strach i troska. Biegniesz najprawdopodobniej na policję lub pogotowie. Mały „sztylet” Wciąż tkwi w moim boku. Nie powinienem go wyciągać. Jednak robię to. Trysła krew. W głowie mam coraz większy mętlik. Nie obchodzi mnie czy to usłyszysz, ale mogę nie mieć już okazji tego powiedzieć. Zawsze chciałem cię po prostu Przeprosić.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Ja, Nikt

 W pomieszczeniu panowała całkowita ciemność. Nie widziałem nic oprócz końca własnego nosa. Byłem sam. Cisza dzwoniła mi w uszach. Podłoga pode mną była gładka i zimna. Nie pamiętałem nic. Jak się tu znalazłem, co się stało? Nic. Jedyna myśl w mojej głowie to: ŻYJ! Ten pierwotny instynkt. Podniosłem się z ziemi spojrzałem na swoje dłonie. Były czymś wymazane, ale z powodu braku światła nie mogłem stwierdzić co się na nich znajdowało. Ruszyłem w kierunku ścian. Po omacku, niczym robak w pudełku, zacząłem je sprawdzać. W pomieszczeniu nie było żadnych okien. Ściany w dotyku były łyse, nieotynkowane. W pewnej chwili natknąłem się na coś co przypominało klamkę. Nacisnąłem ją. Moim oczom ukazał się oślepiający blask, co wydało mi się dziwne bo światło w pomieszczeniu nie było bardzo jasne, a nie przebywałem w ciemności długo. Postanowiłem to zignorować, jak zresztą kilka innych niepokojących objawów. Tajemnicze pomieszczenie okazało się być długim korytarzem. Niezależnie czy patrzyłem w prawo czy w lewo widziałem to samo. Nic. Rozciągało się ono od niewidocznego początku do również takie końca. Nie wiedziałem co zrobić. Moja intuicja zawsze, ale to zawsze zawodziła. Skąd ja to wiem? Jednak tym razem postanowiłem jej posłuchać. Poszedłem w lewo. Trwało to dość długo. Myślałem czy nie zawrócić i poszukać czegoś z drugiej strony. Dobrze się stało że tego nie zrobiłem. Po kilku minutach moim oczom ukazały się otwarte drzwi. Tak samo jak ściany korytarza, aż emanowały śnieżno białą barwą. Framugi były lekko szare, klamka posrebrzana. Otwierały się w prawo więc w pierwszej chwili nie mogłem zobaczyć co się za nimi znajduje. Wychyliłem się lekko. Zobaczyłem kolejne pomieszczenie. Tym razem ściany były pomalowane farbą olejną na jasny odcień szarości. A może ciemny? Nie pamiętam już. Nie miałem innego wyboru. Dłużej błąkając się po korytarzu nic bym nie zdziałał. Wszedłem do środka. Widziałem wiele stanowisk. Przypominało mi to moją salę chemiczną ze szkoły średniej. Dziwne to jest uczucie pamiętać pierdoły sprzed około dwudziestu lat, a nie pamiętać dzisiejszego poranka. A może to właśnie był ranek? Czy to ważne? Tak czy inaczej postanowiłem dokładnie przeszukać pokój. Najpierw pierwszy rząd stołów, drugi, trzeci. Miały drewniane blaty i metalowe nóżki. Prawie na każdym znajdował się podstawowy sprzęt laboratoryjny. Oprócz tego nic. To był już ostatni. Miałem udać się w kierunku spróchniałych drzwi na końcu pomieszczenia gdy zobaczyłem małe, rozpadające się biurko, z jasnej sklejki. Otworzyłem szufladkę. Znalazłem w niej pożółkłą kartkę. Z trudem odczytałem jej treść gdyż z powodu światła w pokoju miałem plamy przed oczami. Nad tekstem widniał jakiś obrazek zamazany markerem czy długopisem. Zamiast tego ktoś odręcznie narysował literę “X”. Nie rozumiałem co to ma oznaczać. Choć nieporównywalnie bardziej zdziwiła... ba wstrząsnęła mną treść, a brzmiała ona tak:

“17 sierpnia 2046 roku. Z racji bezpieczeństwa musieliśmy przenieść się do podziemnego systemu tuneli, który został wybudowany jako schron wojskowy. Nam, świcie intelektualnej naszego kraju, zapewniono bezpieczeństwo na obrębie granic obozu. Pozwolono wszystkim kontynuować badania zaczęte w stolicy. Projekt, nad który pracujemy jest oznaczony jako szczególnie tajny. Przejęty od IV Rzeszy może stać się naszą największą bronią w walce przeciwko nim. Ważne tylko aby nie dać się wyprzedzić oraz, aby plany nie wpadły w niepowołane ręce. Słyszałem, że rząd nawet tutaj ma dostarczyć nam “szczury”. Dziś postaram się sprawdzić ludzką wytrzymałość na bardzo wysokie promieniowanie. Najpierw na żywym organizmie, a później na poszczególnych narządach. Nie znoszę takiej pracy, ale cóż nikt za mnie tego nie zrobi. Choć mogę kazać wykonać to naszym nowym kolegom. Mam małe obawy co to tego, ale prędzej czy później zrozumieją, że nie różni się to od zwykłej operacji praktycznie niczym. Przecież są one także przeprowadzanie na zwierzętach, czyż nie?”

Stałem jak zamurowany. Treść notatki nie była szczegółowa. Sam zdziwiłbym się swojej rekcji gdyby nie to, że doskonale wiedziałem co ten człowiek miał na myśli mówiąc o operacji i zwierzętach. Skąd? To pytanie nie dawało mi spokoju. I znowu pustka. Ciągle to cholerne nic. Nic- nienawidzę tego słowa. Jest zemną od kiedy się obudziłem w tym przeklętym miejscu. Nawet teraz słyszę jak ktoś cicho szepcze mi je do ucha. Nie mogłem skompletować żadnej myśli. W głowie miałem całkowity mętlik. Postanowiłem jak najszybciej się stąd wydostać. Wielkie miałem marzenie. Pobiegłem do starych drzwiczek. Pośpiesznie nacisnąłem metalową, zimną klamkę. Przełknąłem ślinę. Pomyślałem, że przecież na pewno znajdę tam to co wszędzie- nic. Chciałoby się. Z impetem otworzyłem drzwi. Zamknąłem oczy. Wbiegłem do pokoju. Bałem się. Wtedy jeszcze nie wiedziałem czego. Powoli zacząłem otwierać oczy.

Nie ma czegoś takiego jak człowiek, który nie pamięta swojej przeszłości. Gdy doświadczysz amnezji stajesz się inny. To już nawet nie ty tylko nowa osoba w twoim ciele. W momencie uświadomienia sobie co dokonała jej powłoka doznaje szoku. I tak oto wracamy do naszej właściwej postaci, a ciało pochłania swoją pierwotną duszę.

Skręciło mnie. Zgiąłem się w pół, a po chwili już klęczałem na ziemi. Zasłoniłem ręką usta. Myślałem że zaraz zwymiotuję. To co ujrzałem doszczętnie zrujnowało moją psychikę już na zawsze. Kolejne pomieszczenie. Tym razem na ścianach znajdowała się żółta, odłażąca tapeta,a podłoga wyłożona była olchowymi panelami. Podobnie jak w “mini laboratorium” wiele stołów wyposażonych było we wszelakie mikroskopy i stojaki. Również tu popękało wiele probówek, jednak te w przeciwieństwie do poprzednich były pełne. Znajdowała się w nich czerwona, powoli stygnąca ciecz. Na samych blatach widniały kawałki bezkształtnej różowo-czerwonej masy. Nawet na tapecie, w towarzystwie szkarłatnych plam, znalazło się takich kilka. Zdawało mi się że nigdy nie widziałem czegoś tak potwornego. Znów się myliłem. Wtedy to spojrzałem a swoje ręce. Najpierw nie widziałem ich z powodu braku światła, a potem przez jego nadmierną ilość. O ironio! Moje ręce są całe we krwi. W tej samej chwili wybiegłem przez następne drzwi. Zatrzasnąłem je za sobą. Jak za pstryknięciem palców po całym ty zdarzeniu wróciłem do siebie. Wszystkie wrota zostały otwarte. Już pamiętam! Tak jestem jednym z nich! Tak zabijałem ludzi w imię bezsensownego projektu! Tak to ja “naukowiec”! Psia twoja..., a tak się bałem. Teraz już wszystko wiem. Wszystko to nie nic! Siedzę w koncie swojego gabinetu. Na miękkim, szarym dywaniku. Przytulam się do zimnej ściany myśląc jak wiele życia mi jeszcze zostało? Nie wiesz o tylu sprawach. Sam zamknąłem się w tej izolatce. Nie chciałem nikomu zrobić krzywdy. Lepiej by było gdybym tam zdechł z głodu. Ale nie! Musiałem zapomnieć zamknąć na klucz. Musiałem zapomnieć i wyleźć jak ostatnia ciota!

Słyszę kogoś. To chyba więcej niż jedna osoba. Teraz dopiero naprawdę się boję. W mimowolnym odruchu wkładam ręce do kieszeni jak to mam zwyczaj czynić gdy próbuję w głowie rozwiązać jakiś problem. Moje ręce natknęły się na coś zimnego. Wyciągam to. O mało się nie popłakałem. To pistolet i magazynek. Czy świat nie mógł być już bardziej dosłowny. Kawałek nowego mnie, starający się za wszelką cenę przetrwać, bojący się śmierci, walczy ze starym mną wiedzącym, że to najlepsze rozwiązanie. Nie wytrzymuje już. Zaraz wybuchnę w panicznym śmiechu, a wtedy to już na pewno mnie usłyszą. Przepraszam, że cię zawiodłem, że nie mogłeś “wczuć się” w moją sytuację, ale uwierz już nie chcę nikogo skrzywdzić.

Wkładam pistolet do ust, cicho chichoczę. Czy to nie zabawne? Zawsze miałem bardzo nadwrażliwe zęby, ale teraz mi to nie przeszkadza. Zastygam na kilka sekund, które są dla mnie wiecznością. Kroki są coraz głośniejsze. Mogę nawet usłyszeć rozmowę w moim ojczystym języku. Teraz na pewno muszę to zrobić. Szybka decyzja. Pstryk. Przed oczami pojawiły się czarne plamy. Mam wrażenie, że znajduję się w pokoju wyłożonym styropianem. W końcu nic nie czuję. Całe zajście trwało chwilę, która była dla mnie wszystkim i niczym. “Nic” nie było słowem, którego musiałem się obawiać. Tym słowem było “nikt”.

piątek, 1 sierpnia 2014

Prolog :Skomplikowane vol.01

 Wszystko zaczęło się w roku 2025. Wielkie nieszczęście znów padło na świat, który znamy, niszcząc nasze wszystkie marzenia. Jedynym pocieszeniem jest fakt, iż ludzie nauczyli się, że niektórych broni lepiej nie ruszać. W ślad starych dyktatorów poszli nowi. Niektórzy się z tym kryli, inni byli zbyt szczerzy. Związek Radziecki odrodził się pod swoim dawnym znakiem. Narodziła się IV Rzesza oznaczana teraz zwykłym X. Ludzie pamiętający stary świat muszą przyzwyczaić się do tych porządków. Ludzie z nowego muszą przeżyć.
***
Kolejny nudny dzień rozpoczyna się tak samo jak każdy inny. Szare chmury przylatują nad obozem topiąc go w półmroku. Słońce ani na chwile nie raczyło pokazać swojego jasnego oblicza. Zapowiada się na śnieg. A może to i lepiej? Nie trzeba będzie się dziś nigdzie ruszać, ani wykonywać niczyich, bezsensownych poleceń. Niby to mądre niby to głupie, ale... pomimo tego że zawsze chciałem się zaciągnąć ta rutyna zaczyna mi działać na nerwy. W końcu ile można tak żyć? Żarcie, spanie, praca, ćwiczenia... jestem tu dla czegoś więcej. Może powinienem się popytać o możliwość przeniesienia...? Nie, na pewno się nie zgodzą. Poza tym co ja mam niby powiedzieć? Że nudzi mi się? Jak małemu dziecku? Pomyślą, że od początku nie byłem tutaj potrzebny, zbędny. Zresztą mają rację. “Wyzwania- myślałem- tu zawsze będzie się coś działo...” Tjaa... .A teraz? Przeżywam jedno wielkie rozczarowanie. I po co mi to było. Mogłem się domyślić, że z dala od frontu dużo na chwałę ojczyzny nie zrobię. No ale to nie jest mój pierwszy i jedyny błąd w życiu. Postaram się tak głupich już nigdy nie robić. Choć wątpię że mi się to uda, od dziecka tak już mam. Najpierw daje się ponieść marzeniom, a potem leci. I zostaje tylko to uczucie upokorzenia oraz smutek. Nigdy się nie nauczę. Jestem zbyt naiwny żeby cokolwiek osiągnąć. Zawsze będę kończył tak jak teraz. Przygnębiony i bez jakichkolwiek planów na przyszłość. Teraz siedzę tu jakby bez ducha, pustymi oczyma wpatrując się w pierwsze spadające płatki śniegu. Użalam się nad moją, jakże marną egzystencją...
Nie tak nie może być. Może powinienem się przejść? Tak, dobrze mi to zrobi. Wstałem i leniwym krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wyjściowych. Jestem na zewnątrz. Jest tu chłodno, ale nie zimno. Postanowiłem się przespacerować. Przez cały czas towarzyszyło mi dziwne uczucie. Jakby ktoś mnie obserwował. Nie, to bzdura, jestem tu sam. Wszyscy oprócz mnie są teraz na obiedzie w kantynie. Ruszyłem dalej przed siebie wpatrując się w martwy i nie istniejący punkt. Nagle dostrzegłem kontem oka ruch. Wydawało mi się, że widzę jakąś postać. "Niemożliwe"- pomyślałem. Ale jednak wolałem się upewnić. Ruszyłem w tamtą stronę.
 Przedzierałem się przez martwe krzewy mając nadzieję że to było tylko zwierzę. Po odgłosach wywnioskowałem że “to coś” zaczęło biec w kierunku placu. Przyśpieszyłem. Kiedy pod moimi butami znalazło się błoto dostrzegłem odciski, ale nie zwierzęcia. Mój bieg stał się wręcz desperacki, a na twarzy było wymalowane podniecenie. Coś się wreszcie zaczęło dziać. W końcu mogłem się zabawić w kłusownika, a moja zwierzyna biegła wprost w sidła. Zauważyłem go. Aby nie narobić hałasu schowałem się za krzakiem i wypatrywałem co zamierza zrobić. Był zielonookim brunetem, o typowej budowie ciała, w podobnym do mojego wieku. Miał na sobie niemiecki mundur. "Co on robi kilkanaście kilometrów od Syberii" -pomyślałem. Nagle mnie olśniło. Szpieg! O nie! Nie mogłem pozwolić aby ten niemiecki szczur wtargnął do naszego obozu. Zacząłem biec. Był szybszy ode mnie. Widać że szkolony skurczysyn. Przemogłem się, zacząłem go doganiać. Był już na wyciągnięcie reki. Chciałem go chwycić za płaszcz , ale straciłem równowagę. Cholera. Na szczęście wylądowałem na tym bydlaku. Zaczęliśmy się szarpać. Walnąłem go z całej pary w mordę. Odpowiedział mi kopniakiem w brzuch. Walka była bardzo wyrównana, jednak zdołał się wyrwać. Znów go złapałem. Próbowałem go poddusić ale w pewnej chwili poczułem niewypowiedziany, przeszywający ból w prawej nodze. Spuściłem wzrok. Zobaczyłem tylko błysk noża w jego ręce i upadłem. Szwab pośpiesznie zebrał się do kupy i zaczął biec jak najdalej ode mnie. Nie mogłem pozwolić temu psu uciec, nienawidziłem jego i jego pieprzonych rodaków. Coś we mnie zawrzało.
 -Stój!!!- krzyknąłem z całej siły. Usłyszałem odgłos wystrzału. Potem jak przez mgłę zobaczyłem go. Upadającego na kolona. Trzymającego, kurczowo swoją zakrwawioną rękę. Później jakieś krzyki, ciemność... .